Ireneusz Haczewski

I

WSTĘP: TAJEMNA ROLA INFORMACJI

 

Zadajmy dziś sobie proste pytanie: - czym jest informacja? Jaka była i jaka jest dzisiaj jej rola? Jak wreszcie ma się ona do omawianego tu dzisiaj tematu? Postaram się pokrótce przedstawić mój pogląd.

 

W świecie ekonomii, biznesu a więc w świecie, do którego od niedawna zaczynamy się właśnie z pewnym trudem przyzwyczajać, informacja oznacza po prostu zysk, oznacza pieniądze. Przeważnie uczciwe pieniądze, choć bywa też nie rzadko, że nieuczciwy polityk lub urzędnik sprzedaje bezprawnie informacje, do których z racji wykonywania urzędu ma dostęp. Dlaczego? Właśnie by zdobyć szybkie pieniądze, duże pieniądze, pieniądze nieuczciwe. Afery, skandale, komisje śledcze, prokuratury i w końcu wyroki. (No, dobrze, że wyroki).

Odnosimy jednak często wrażenie, że „za komuny” ludzie byli jacyś uczciwsi, polityka prowadzona była czyściej. No, bo skoro prasa codzienna nie informowała, … A więc jednak informacja. Czy jej brak był ulgą?

 

W świecie PRL-u, dla nas obywateli, informacja też wprawdzie mogłaby oznaczać pieniądze, ale musiałaby to być wyprzedzająca informacja o numerkach totolotka, jakie „padną” w najbliższą niedzielę. Można było sobie… - pomarzyć.

Tymczasem informacja w ustroju totalitarnym oznaczała po prostu władzę. Wszechstronna informacja dla władców a dla tłumów jej totalny brak. Dla tłumów… - dezinformacja. Dlatego nie mogło być wolnej prasy a w rządowej zagnieździła się cenzura i wszechobecna propaganda. Zaciekle zagłuszano wolne radio z Zachodu, wciąż śledzono obywateli, czy czasami nie przekazują sobie potajemnie informacji. I póty ustrój mógł istnieć, póki potrafił zapanować nad informacją, póki potrafił informację monopolizować.

Moja zupełnie prywatna definicja totalitaryzmu brzmi: ustrój, w którym monopolizuje się informację. Cała reszta, to już tylko rzecz wtórna.

 

I stała się oto rzecz straszna. Rozpoczęła się epoka niekontrolowanego rozwoju techniki, elektroniki a wreszcie informatyki. Już nie tylko, że za sprawą tajemniczego odbicia od jonosfery docierały programy informacyjne Radia Wolna Europa, które przy nadzwyczajnym wysiłku finansowym dawało się jednak zagłuszyć. Jakby już tego było mało, wysoko na orbitach zaczęły krążyć satelity telekomunikacyjne, zwane przez propagandę szpiegowskimi, które umożliwiały niekontrolowany odbiór telewizji i radia na całej kuli ziemskiej.

I za mało było niestety pieniędzy w budżecie naszym i „wiernych sojuszników”, by je wszystkie postrącać na Ziemię. Czyniono najpierw energiczne wysiłki dyplomatyczne, by ograniczyć zasięg ich anten nadawczych. Na szczęście nauka nie potrafiła na razie tak ukształtować ich charakterystyki promieniowania, by zasięg kończył się równo z granicami państwa (ani też z granicami całego obozu). Zresztą na Zachodzie, skąd je wysyłano, nie widziano powodu do takich ograniczeń a trudno i bardzo niezręcznie było im to wytłumaczyć.

Wprowadzono wtedy prawo, że na odbiór satelitarny obywatel musi uzyskać imienne pozwolenie. Spytam, - czy ktoś dzisiaj pamięta, że mieliśmy i my w Polsce takie prawo? Pozwolenie imienne a więc żona i dzieci won z pokoju, bo partyjny tatuś dostał od władzy przywilej, nagrodę za wierność i poogląda sobie teraz MTV.

Brzmi to dzisiaj jak anegdota i kto nie pamięta lub o tym po prostu nie wiedział, niech to sobie między anegdoty włoży, - bo inaczej może się przyśnić w nocy jak koszmarny sen. Przecież i tak, kogo z nas wtedy stać było na paraboidalną antenę, wycelowaną w przestworza?

Zagrożenie kły szczerzyło nie tylko z kosmosu. Zachodni studenci na tych swoich uniwersytetach, całkiem chyba z nudów, wymyślili Internet, - sieć informatyczną, wymykającą się wszelkiej kontroli. A zaraza ta mogła chytrze przeniknąć zwykłym kablem telefonu. Prawda, że poziom naszej krajowej sieci telefonicznej był ogólnie znany i często stanowił wystarczającą zaporę nawet dla rozmów lokalnych. Prawda, że połączenia zagraniczne należało zamawiać na poczcie, co chwilę rozmowa się rwała i trzeba było głośno wrzeszczeć do słuchawki. Poważne zagrożenie wisiało już jednak na włosku. Ochrona przed zagrożeniem była konieczna, lecz kosztowała coraz drożej. Po prostu zaczęło nas na to być nie stać. (I, prawdę mówiąc - chwała Bogu!)

 

I tak dochodzimy do zaskakującej konkluzji - jednym z zasadniczych powodów upadku komunizmu był nieoczekiwany, wybuchowy wprost postęp nauki. Informacji nie dawało się już kontrolować. „Postępowy ustrój” zderzył się brutalnie z postępem realnym. W takiej konfrontacji zawsze fikcja musi polec.

 

Ponieważ już bardzo dawno stało się dla mnie oczywiste, że komunizm najbardziej boi się informacji, w upiornych latach stanu wojennego, wybierając do walki broń, wybrałem właśnie informację. W bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Ten wybór okazał się słuszny.

II

 

RADIO SOLIDARNOŚĆ LUBELSZCZYZNA - 50 LAT HISTORII WOLNEGO RADIA

 

„Radio Solidarność” to dziś legenda, bo to tajemnicze, nieomalże „kultowe” hasło, przywołujące w pamięci najskuteczniejszą broni w walce z juntą partyjno-wojskową stanu wojennego. Każdy chce mieć w życiorysie choćby wzmiankę o swojej roli w „Radiu Solidarność”. I oczywiście nierzadko wzmianki te dzisiaj łatwo się dokleja. Gdyby już wtedy „radiowców” było aż tak wielu, stanowiliby oczywiście zbyt pokaźną grupę.

Na szczęście była nas garstka. I właśnie głównie dlatego „Radio Solidarność” przetrwało aż do końca.

 

*

Zacząłem bardzo wcześnie. W 1957 roku, jako bardzo młody człowiek zbudowałem pierwszą nielegalną radiostację. Nie była to tylko zabawa, kilkakrotnie transmitowałem też audycje Radia Wolna Europa. Bezpieka również nie zamierzała tego zlekceważyć. Sprawa do dziś figuruje w aktach pod numerem 021/1265.

Próbowali oczywiście najpierw namierzyć, w końcu po 3 miesiącach skorzystali z usług informatora. Zabrali mnie wprost ze szkoły, podczas trwającej lekcji. Nawet nie doczekali do przerwy. Potem liczne przesłuchania, proces sądowy.

Był to na moje szczęście początek roku 1958, końcówka krótkotrwałej „odwilży”. Niewygodny byłby wtedy dla władzy nieletni więzień polityczny a tak po prostu zastrzelić, też już nie bardzo wypadało. W tej sytuacji sąd dostał dyspozycje od bezpieki, by sprawę szybko i cicho zakończyć.

 

Przez niedopatrzenie na sali podczas procesu znalazł się dziennikarz. Nie dopatrzyła również i cenzura, Express Wieczorny następnego ranka wydrukował na cały kraj sensacyjny artykuł na pierwszej stronie.

Takie pomyłki nigdy wcześniej i nigdy już później nie mogły mieć miejsca, tylko tuż po pięćdziesiątym szóstym, gdy „śrubę” nagle popuszczono i nikt jeszcze nie wiedział, na ile.

 

Tłumaczył się potem bezpiece przewodniczący sądu, postanowiono też oczywiście ukarać dziennikarza. Tłumaczył się nawet funkcjonariusz bezpieki, który proces pilotował. Wyjaśniał, że nie poszedł na rozprawę, bo sąd miał przecież przekazane jasne instrukcje, miał tylko odczytać ustalony wyrok, sprawa miała się odbyć przy drzwiach zamkniętych, no i oczywiście bez żadnych dziennikarzy!

Sprostowanie do gazety napisał osobiście wysoki oficer bezpieki. Tekst odręczny a również maszynopis, spisany z gryzmołów przez sekretarkę, są do dzisiaj dostępne w archiwum.

 

W IPN czyta się to teraz z pewnym rozbawieniem, gdy mamy niezawisłość sądów i rzeczywistą niezależność prasy, gdy nikt nie pisze już sądom wyroków a artykułów dziennikarzom.

Wtedy, szesnastolatkowi siedzącemu na ławie oskarżonych, po długiej serii ubeckich przesłuchań, nie było zbytnio do śmiechu. Tyle, że zaraz potem miałem za to swoje „5 minut” w całej krajowej prasie i 40 minut wywiadu w Polskim Radiu, praktycznie jedynym wtedy medium elektronicznym. No, bo „skoro już mleko się rozlało”… cenzura przepuszczała na mój temat wszystko.

A sensacja była spora, - bo był to w PRL-u absolutnie wyjątkowy ewenement.

 

Gdybym miał kontakt z jakąkolwiek podziemną grupą, z jakąkolwiek zorganizowaną konspiracją niepodległościową, to moje pierwsze radio oczywiście już wtedy zapewne służyłoby walce. Pozostało jednak pierwszą młodzieńczą wprawką, na pograniczu niezwykłej zabawy i sporego przecież technicznego sukcesu. Z drugiej strony czy tylko? Dla bardzo wielu mógł to być przykład, że monopol informacyjny władzy nie jest jednak taki nienaruszalny, skoro może brutalnie wtargnąć w niego nastolatek. To powinno dać do myślenia.

 

Wiedziałem wtedy, miałem taką nadzieję, świadomość i pewność, że moje młodzieńcze hobby jeszcze kiedyś się przyda w poważniejszej sprawie. Starałem się też szybko wyjść z pola obserwacji. Liczyłem, że sprawa z czasem przycichnie a kiedyś przecież jeszcze będziemy walczyć, - musimy walczyć.

I… - przecież się przydało, ale dopiero równo po ćwierćwieczu. (No cóż, o tyle wyprzedziłem epokę).

 

Ogłoszenie stanu wojennego było dla mnie czytelnym sygnałem, że nadszedł nareszcie czas walki. Należy użyć broni, której przeciwnik boi się najbardziej, czyli informacji.

A więc: pozyskiwanie informacji, rozpowszechnianie informacji, archiwizowanie informacji a także nawet przechwytywanie informacji. Do pisania na murach, do kolportowania biuletynów, rozrzucania ulotek, było wielu chętnych, robili to z zapałem. Ja potrafiłem jednak coś więcej, - uruchomić radio.

 

Radio, to nadajniki wykonane dla „Radia Solidarność”, to zaprojektowanie regionalnej sieci „Radia-S”.

Radio, to nasłuch radiostacji bazowych i ruchomych: „niebieskiej” milicji, pancernego ZOMO i tajnej SB.

Radio, to wreszcie sparaliżowanie łączności wszystkich tych służb, jeśli w ostateczności dojdzie do walk ulicznych, do rozlewu krwi, czyli zbudowanie skutecznej, szerokopasmowej zagłuszarki na „mundurowe” pasmo.

 I właśnie te, naszkicowane dla siebie już na samym początku cele, realizowałem przez te parę lat.

 

Ale i jeszcze coś więcej. Informacja to także zapis dziejących się szybko dookoła nas wydarzeń. To bardzo ważny rodzaj informacji, bo tworzony dla naszych wnuków, dla przyszłych pokoleń, dla historii. Najbardziej dziś wiarygodnym, najdoskonalszym zapisem jest film. Odkąd tylko mogłem, spisywałem historię elektroniczną kamerą, bo taką właśnie mam drugą życiową pasję i drugi, wykonywany już wcześniej zawód.

Nakręciłem kilkadziesiąt godzin archiwalnego dokumentu. To film dokumentujący sposoby organizacji działalności podziemnej, tajne konspiracyjne spotkania, terkoczące równym rytmem powielacze, represje władzy, walki uliczne, tajne występy aktorów bojkotujących rządowe media, systematyczną pomoc z Zachodu, szlachetną inicjatywę „Solidarności Rodzin” oraz „Wakacje z Bogiem” dla dzieci.

 

Informacja to przecież także rzetelne i natychmiastowe informowanie świata o tym, co dzieje się aktualnie w naszym umęczonym kraju. I dlatego, gdy nadarzyła się tylko okazja, podjąłem najbardziej ryzykowną wtedy pracę - stałego korespondenta Radia Wolna Europa, nadającego na cały świat codzienne relacje bezpośrednio z kraju, a dla jeszcze większej wiarygodności, pod własnym, prawdziwym nazwiskiem.

 

Oceniając to z dzisiejszej perspektywy, miałem wyjątkowo zasobny arsenał pomysłów. Wtedy było mi jednak wciąż mało i z pasją próbowałem jeszcze bardziej rozszerzyć działalność. Komputerowe szyfrowanie dokumentów, niezależne kino. To również, oczywiście wraz z moją rodziną, udało się skutecznie zrealizować. Co by tu jeszcze?

 

Ten gejzer wciąż nowych, zawsze atrakcyjnych i celnie trafionych pomysłów, często powodował niezrozumienie a z czasem nawet narastającą niechęć tych nielicznych działaczy, którzy woleli „konspirować” spokojnie, przy czarnej kawie z Zachodu. Dla mnie ważne były wyłącznie efekty, dla nich piastowane funkcje.

 

Ta refleksja wynika jednak ze spojrzenia perspektywicznego, po latach, gdy czytając spisywane dziś przez innych dzieje Związku, ze zdziwieniem odnoszę wrażenie, że nie jest to opis odniesionych realnie naszych wspólnych sukcesów, a raczej chronologiczny zapis zmieniających się bez przerwy konfiguracji struktur.

Ja ten okres widzę jednak zupełnie inaczej, w barwach o wiele cieplejszych. Wszak wygraliśmy wojnę. Dla siebie, ale i dla znaczącej części zniewolonego świata. Odnieśliśmy spektakularny sukces na miarę globalną, na miarę stuleci i nie jest już dziś dla nikogo ważne, kto kiedy i komu przekazał pieczątki. Natomiast jest ważne, bardzo ważne, kto pomagał a kto szkodził w walce.

Wtedy starałem się jednak tego nie dostrzegać i rzeczywiście prawie nie dostrzegałem, częściowo zaślepiony adrenaliną, płynącą zarówno z ryzyka, jak też z niekończącego się pasma spektakularnych sukcesów.

Obdarzałem najwyższym zaufaniem ludzi, z którymi, choćby i na zasadzie przypadku, przyszło mi ramię w ramię walczyć. Skoro podjęli to olbrzymie ryzyko, z pewnością napędzani są tą samą, co i ja, szlachetną siłą. Gotowi są do tych samych bezgranicznych poświęceń.

 

Sam też dookoła widziałem, jak ta wiara w ludzi była wtedy zjawiskiem powszechnym. Dlatego właśnie w osiemdziesiątym zdołało się skrzyknąć 10 milionów Polaków i nikt nie pytał, jakie łączą ich poglądy na przyszły kształt Państwa Polskiego, nikt nie pytał nawet o ich niedawną przeszłość, przynależność, wyznanie.

To wyjątkowa jednomyślność Polaków, nie mająca precedensu w historii. Ta siła musiała zwyciężyć, zetrzeć w pył znienawidzony, zakłamany reżim, - choćby nawet gołymi rękami. W tej chwilowej jednomyślności tkwiła jednak groźba, że gdy euforia minie, każdy pójdzie swą odrębną ścieżką a na placu pozostanie już tylko pusty krajobraz po bitwie. I to jest niestety normalne. Nie dziwmy się temu. Wciąż jednak podziwiajmy, jak w chwili bardzo trudnej, decydującej historycznie próby, Polacy potrafili wspólnie, ramię w ramię, walczyć.

I to właśnie w tej historii jest piękne, stanowi jej sens.

 

Wróćmy więc znowu do „Radia Solidarność”. Ono jest właśnie realnym przykładem tej walki.

Na początek proponuję skróconą wersję encyklopedyczną abyśmy, znając już chronologię wydarzeń, mieli swobodę przemieszczania się w czasie. Tak o wiele łatwiej nam będzie wczuć się w nastroje i oddać klimat tych strasznych, z drugiej jednak strony pięknych, bo bohaterskich dni.

 

 

***

 

„Radio Solidarność” na Lubelszczyźnie – hasło dla encyklopedii:

 

 Po wprowadzeniu stanu wojennego, na początku 1982 roku, Ireneusz Haczewski wykonał w Lublinie dwa nadajniki UKF własnej konstrukcji. Ich moc wynosiła 2 i 3W, co zapewniało odbiór w promieniu do 2 km. Nadajniki montował wewnątrz magnetofonu kasetowego „B-113 -kapral”, w miejsce zasilacza i wewnętrznego głośnika. Pierwszy nadajnik wkrótce po uruchomieniu emisji został porzucony na ulicy Lublina przez przestraszoną ekipę obsługującą, gdy obok przypadkowo przejeżdżała „na sygnale” karetka pogotowia. Niestety brak potwierdzenia w aktach IPN, że tamta emisja była skuteczna. Jeśli tak, byłaby pierwsza w kraju.

W 1983 r. Ireneusz Haczewski, poprzez swoją żonę -

 

 (Barbara Haczewska – w 1981r członek Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ Solidarność, delegat na I Krajowy Zjazd „S” a 13 grudnia 1981 członek założyciel Regionalnego Komitetu Strajkowego)

 

- został skontaktowany z Henrykiem Gontarzem, pracownikiem WSK Świdnik, który poszukiwał sprzętu nadawczego, mając nadzieję na zorganizowanie podziemnego radia. Wykonał dla niego kolejny nadajnik o mocy 5W. Henryk Gontarz okazał się doskonale skutecznym, odważnym i pomysłowym organizatorem.

„Radio Solidarność Świdnik” rozpoczęło pracę w dniu 29 kwietnia 1983r. i pracowało przez 5 lat i 4 miesiące, nadając w tym czasie 43 audycje. Początkowo na falach UKF a od 14 lutego 1984 r. na ścieżce fonii II programu telewizji, z mocą od 40 do 62W.

Sukces był nieprawdopodobny, nic mu wtedy nie mogło dorównać. SB zaangażowała olbrzymie środki w sprzęcie i ludziach, żeby ująć i zniszczyć nadajnik. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych skierowało na Lubelszczyznę najnowocześniejszy sprzęt i specjalistów z Radiokontrwywiadu. Według zachowanych, wewnętrznych sprawozdań służbowych SB, czynnie zaangażowanych w zniszczenie Radia Solidarność było łącznie ponad 350 funkcjonariuszy. Na próżno.

Nie wszyscy z ekipy radiowej długo wytrzymywali stres. Przez cały jednak czas Ireneusz Haczewski w Lublinie przygotowywał sprzęt a Henryk Gontarz organizował pracę na terenie Świdnika. Sprzęt uruchamiał najczęściej Franciszek Zawada. Starano się maksymalnie ograniczyć ilość osób zaangażowanych w pracę a również zachować nadzwyczajne, konspiracyjne środki ostrożności. Szczegółów nie znały nawet tymczasowe władze Regionu (TZR), ponieważ były uzasadnione podejrzenia, że są one inwigilowane przez SB. Akta IPN w pełni to teraz potwierdzają.

Nieco liczniejszą, kilkuosobową grupę stanowili w Świdniku spikerzy radia oraz osoby przygotowujące nagranie. Szczególnie Alfred Bondos, który zredagował wiele audycji. Byli też: Maria Mańko, Bogumiła Górka, Leszek Fijołek, „Jagoda”, Bolesław i Waldemar Kaczmarczyk, Andrzej Niewczas, Mirosław Sola, Jan Kozak i inni.

 

Poza Świdnikiem „Radio Solidarność” na Lubelszczyźnie działało jeszcze w paru innych miejscowościach. Szczególnie mocnym ośrodkiem były Puławy. Nadano tam około 30 audycji „Radia Solidarność Ziemi Puławskiej” na częstotliwości fonii pierwszego programu telewizji. Dzięki korzystnym warunkom lokalnym emisje osiągały skuteczny zasięg w promieniu do 18 km. Organizowali je: Grzegorz Wołczyk, Zenon Benicki, Alicja i Tadeusz Skiba, Elżbieta Leszczyńska, Anna i Zbigniew Zubowscy, Wacław Hennel i Jan Okoń.

Audycje nadawano także w Poniatowej i Lubartowie a sporadycznie także w Łęcznej i Kazimierzu Dolnym.

Ponadto specjalnie wykonane miniaturowe nadajniki przerwały kilkakrotnie pracę radiowęzłów zakładowych w Lublinie, wchodząc na nie z własnym programem. Dwukrotnie przygotowane były do wejścia na pierwszomajowe przemówienia gen. Jaruzelskiego, podczas pochodu.

W przewidywaniu zastosowania przez władze tzw. „rozwiązania siłowego” i walk ulicznych, skonstruowany był szerokopasmowy nadajnik zagłuszający dużej mocy, dla pasma 172 MHz, skutecznie paraliżujący łączność pojazdów ruchomych milicji i SB, -równocześnie na wszystkich kanałach.

 

Wszystkie te nadajniki pracujące na Lubelszczyźnie zaprojektował i skonstruował Ireneusz Haczewski. Również przekonstruował on 3 fabryczne egzemplarze, nadesłane w późniejszym okresie z Francji, przystosowując je do pracy na ścieżce dźwiękowej TV Lublin i Kielce (TV Kielce odbierano wtedy w Puławach i Poniatowej).

Zaprojektował też sieć „Radia-S” w całym regionie, typując miejscowości dla emisji i częstotliwości pracy nadajników. Natomiast przygotowanie treści audycji i fizyczna realizacja emisji należały już wyłącznie do lokalnych działaczy w danej miejscowości. Kontakt z nimi był zapewniony w każdym przypadku tylko poprzez jedną zaufaną osobę.

 

Dzięki ściśle przestrzeganym zasadom konspiracji, przez 6 lat bardzo intensywnej pracy „Radia Solidarność”, żaden nadajnik nie został skutecznie namierzony podczas emisji, a w ręce SB wpadły tylko 2 nadajniki, w tym jeden zupełnie przypadkowo a drugi na skutek donosu. Pozostałe przetrwały do dziś.

 

Radio Solidarność na Lubelszczyźnie było prawdopodobnie najsilniejszym ogniwem podziemnego radia w kraju. Powstało dzięki inicjatywie indywidualnej. Nie było finansowane przez podziemne władze Związku. Stworzone przez aktywnych członków Solidarności włączyło się mocnym akcentem w konspiracyjną walkę i było tej walki najmocniejszym przejawem.

***

 

Tyle hasło dla encyklopedii. Codzienne życie daje jednak nieporównanie więcej emocji. Przeżycia uczestników tej walki pozostały na zawsze w ich pamięci. Wyobraźmy sobie, choć dzisiaj to z pewnością trudne, jak garstka zdeterminowanych działaczy prowadzi przez 6 lat walkę z wyszkolonym aparatem Służby Bezpieczeństwa, wspartym przez profesjonalistów z Radiokontrwywiadu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tamtych jest, (jak sami zanotowali) ponad 350, tych jest trzech, czterech, pięciu, -zależnie od sytuacji, bardzo często po prostu sam jeden. Nie są to jednak, trzeba przyznać, ludzie tak najzupełniej przeciętni. Dziś w aktach czytamy, jak po ponad dwuletniej działalności radia a więc i ponad dwuletniej, bezowocnej akcji zmierzającej do jego zniszczenia, w dniu 30 grudnia 1985 opisywał „wroga” w raporcie pisanym do swoich zwierzchników, wysoki oficer SB:

 

/-/ stanowi grupę zdecydowanych i zacietrzewionych przeciwników ustroju i naszego aparatu, która pomimo różnych represji z naszej strony nie zaprzestała swej działalności – a kierują nią osoby o wysokim poziomie intelektualnym i emocjonalnie zaangażowane w działalność „S”;

- nie posiadamy źródeł informacji tkwiących bezpośrednio w omawianej strukturze;

- w aktualnych uwarunkowaniach Świdnika działalność radia „S” stwarza istotne zagrożenie; /-/

Widocznym niedomaganiem na tym odcinku jest brak źródeł tkwiących w strukturze i mających bezpośredni związek z redakcją i działalnością radia „S”./-/

Grupa organizatorów radiostacji jest mocno zakonspirowana, prowadzi kontrolę swojej działalności i stosuje szczególne kryteria doboru pojedynczych osób do swej działalności.

ppłk Janusz Gębala

 

Oni nie znają wtedy tej opinii. Są śledzeni, szykanowani, szczuci. Przemykają niepostrzeżenie piwnicami lub pod osłoną nocy. Przenoszą kłopotliwy w transporcie sprzęt, który „aż parzy w ręce”, tak bardzo jest niebezpieczny, tak bardzo pożądany przez szpicli a jednocześnie tak cenny dla nich, -radiowców z „Radia-S”. Donieść cało, zainstalować, prawidłowo rozwinąć antenę, włożyć kasetę - koniecznie nie pomylić strony -, dołączyć ciężki samochodowy akumulator, uwaga (!) - nie pomylić przewodów, bo będzie huk, błysk i krople stopionej miedzi poparzą oczy i ręce a bezcenne radio „trafi szlag”. Wszystko to na godzinę, na punkt, na czas początku emisji, dobrany dokładnie, przemyślany precyzyjnie. I niech popłynie znów w eter sygnał wolnej radiostacji.

A tam za tą pustką, za tą czernią nocy, za rozświetlonymi w dali oknami czekają ludzie na ten głos wolności. Bardzo wielu ludzi, - tysiące. A więc już tylko podłączyć czerwony kabel, - to „plus” zasilania -. Jest ciemno, niestety nie widać koloru. Dla pewności ma węzeł i przywiązaną dodatkowo wstążkę.

Taśma poszła! W całym mieście cichnie ten zwykły, codzienny jazgot telewizorów, nastaje krótka chwila absolutnej ciszy. Sekunda, dwie, trzy, - och, jakie długie -… i rozlega się znana, oczekiwana melodia, a po niej czysty, klarowny głos: „Tu Radio Solidarność!…”.

A w oddali samochody, nie wiadomo - przypadkowe, ubeckie? Helikopter nad miastem niepokojąco niskim lotem zatacza coraz nowe kręgi, jakby szukał, - namierzał? Horror! Po prostu horror!

I tak piąty, dziesiąty, czterdziesty już raz. Sześć lat. Aż do pełnego zwycięstwa. Aż funkcjonariusz napisze w swoim super tajnym raporcie, mniej więcej te słowa:

 

W związku ze zmienioną sytuacją polityczno-społeczną zamykamy sprawę operacyjnego rozpracowania kryptonim „NADAJNIK”. Akta zmikrofilmować i zniszczyć, mikrofilmy zachować przez 10 lat. Dostęp do mikrofilmów wyłącznie za zgodą Komendanta Głównego do spraw SB.

 

A więc do zwycięstwa. Ale wtedy, na początku drogi, kto tak naprawdę wierzył w szybkie, realne zwycięstwo?

 

Podjęliśmy walkę, bo tego wymagał nasz honor, bo nie chcieliśmy żyć na kolanach, nie zgodziliśmy się nigdy z sowieckim zaborem, bo walczyli o to przed nami nasi przodkowie, ginęli za to i przekazali właśnie nam to zadanie. Kilkunastoletni obrońcy Lwowa, oficerowie z Katynia, żołnierze Powstania Warszawskiego, rozstrzeliwani w katowniach ubeckich żołnierze AK. To powody aż nadto wystarczające. A zwycięstwo kiedyś na pewno przyjdzie. Dziś nie mamy broni, ale - jak Bóg da - zwyciężymy w końcu. Naszą bronią jest niezłomna wiara w ostateczne zwycięstwo. A jeśli nawet nie nam przypadnie ono w udziale, to naszym dzieciom, wnukom. To walka całych pokoleń Polaków, trwa przecież tak wiele już lat. Więc trwajmy w tej walce.

 

*

 

Początek był trudny. Pierwszy nadajnik zrobiłem bardzo szybko. Najprościej teraz było samemu nagrać audycję i nacisnąć przycisk. Korciło, lecz taka działalność trwałaby jednak bardzo krótko, mieli mnie przecież niestety wciąż w swoich kartotekach. Nie na tym też polega praca zespołowa, konspiracja. Nie byłem już wtedy sam, jak w pięćdziesiątym siódmym, było nas teraz wielu, statystycznie nawet 10 milionów. Większość z różnych powodów uciekła, garstka jednak przecież została. Szukałem chętnych i odważnych. Chętni się znaleźli.

Przestali być jednak odważni, gdy zawyła w oddali syrena, jak się okazało syrena karetki pogotowia, ale oni nie mieli już czasu tego sprawdzać.

Pozostał na ulicy włączony nadajnik, kręcąca się taśma z audycją i nadzieja na sukces. Podobno ktoś audycję nawet usłyszał. Jedna, dwie osoby. Nie uzyskałem jednak nigdy wystarczająco wiarygodnego potwierdzenia tej wiadomości. A była to prawdopodobnie pierwsza audycja „Radia Solidarność” w Polsce. Nadana z wiaduktu, prawie z wysokości bruku, nie z upatrzonego dachu wieżowca… - lecz jednak.

 

Dopiero w następnym roku spotkałem znakomitego organizatora i równocześnie odważnego i zdeterminowanego operatora dla radiostacji „Radia Solidarność”. Był nim Henryk Gontarz z WSK Świdnik. W czasie, gdy ja bezskutecznie poszukiwałem ekipy, on miał już ludzi i szukał nadajnika radiowego. Miał akurat dokładnie ten sam pomysł, chciał uruchomić radio. Uzupełnialiśmy się idealnie. Zaiskrzyło pozytywnie. Z radością przekazałem mu sprzęt. I to jest właśnie moment powstania „Radia Solidarność Świdnik”, - pierwszego ogniwa radiowej sieci.

 

Pierwsze nadajniki miały niewielką moc. Wymagały ponadto zewnętrznego zasilania z osiemnastu ogniw R-20. Były jednak dobrze maskowane i znany jest nawet autentyczny przypadek, gdy funkcjonariusz SB, podczas rewizji, wziął radiostację do ręki, obejrzał ze wstrętem i odłożył na półkę w regale. Nadajnik ten do dziś przechowywany jest w prywatnym archiwum, jak relikwia.

 

 Ich zasięg dla odbiorczych urządzeń profesjonalnych wynosiłby 50-70 km, jednak już dla odbiorników domowych 1,5 do 3 km., ale pod warunkiem umieszczenia ich wysoko na dachu wieżowca. Konspiracyjna praktyka nie była wtedy niestety aż tak komfortowa. Po rozpoczęciu audycji w mieście rozpętywało się piekło. Jeździły samochody, pędzili jakby na oślep piesi agenci, często też latał śmigłowiec. Gdy w małym mieście jest tylko 6 wieżowców, trudno nadać audycję z ich dachu. To nie stolica. Wszystkie wieżowce bezpieka obstawiała w pierwszym rzędzie.

Zaletą nieskomplikowanego sprzętu była jednak jego stosunkowo niska cena. Nie wierzyłem z początku, że uda się nadawać audycje wielokrotnie tym samym sprzętem. Miałem wciąż w pamięci nieudany debiut z lubelskiej ulicy. Cena odbudowy sprzętu była więc dla mnie elementem kluczowym, tym bardziej, że szybko kończyły się moje zapasy części i moje prywatne pieniądze. Od Henryka dostałem na samym początku dwa unikalne tranzystory 2N3632 (nie wiem do dzisiaj skąd je wyczarował) i pieniądze na jeden magnetofon. To i tak było dla mnie dużo, o resztę musiałem już zadbać sam.

Obawy moje na szczęście okazały się w dużej mierze przedwczesne. Ekipa Gontarza potrafiła przez lata nadawać audycje bez utraty sprzętu. To był absolutny fenomen, bowiem umożliwiał zbudowanie zdecydowanie droższego sprzętu, wyższej generacji, o wielokrotnie większym zasięgu. Opracowałem go teoretycznie i przystąpiłem do jego budowy. Potrzebne były jednak jakieś niewielkie fundusze dla realizacji projektu.

 

Władzom podziemnej Solidarności nie do końca podobał się pomysł, by główne radio regionu działało w nieodległym Świdniku a nie było wyłącznie w ich ręku. W dodatku radio uzyskiwało coraz większy rozgłos a wieść o nim okrążyła kraj. Nie było też przychylnie traktowane nadzwyczajne zakonspirowanie prac nad radiem, jego hermetyczna organizacja. Wywierano nacisk, by główna radiostacja była tu, w Lublinie. Nadal odmawiano finansowania świdnickiego radia.

 

Wtedy nastąpił zupełnie nieoczekiwany zwrot w sytuacji. Do Lublina trafił „zrzut” sprzętu z Zachodu, w tym 3 radiostacje produkcji fabrycznej. Ponoć sprzęt ten nie był adresowany dla Lublina, ale kierowca był już tak przestraszony jazdą przez zmilitaryzowany kraj, że postanowił natychmiast, tu i teraz, pozbyć się całego transportu.

Przejął to Tymczasowy Zarząd Regionu. Poczyniono intensywne starania, by uruchomić radio z pominięciem mnie. Uznano zapewne, że za bardzo sprzyjam Świdnikowi. Nie chciano słuchać argumentów, że po prostu świdniccy działacze sprawdzili się bez porównania lepiej a w końcu nieważne gdzie, najważniejsze, że „Radio-S” działa aż tak dobrze. „Solidarność” przecież jest jedna a robotnicze środowisko świdnickiej WSK najbardziej w regionie ze Związkiem się utożsamia. Dała przecież tego bohaterskie dowody, w lipcu 80 i grudniu 81. Czy to mało?

 

Trochę trwało, zanim TZR przekonał się ostatecznie, że „Polak potrafi”, ale to nie znaczy, że każdy. Wtedy dopiero przekazano mi pierwszy nadajnik. Trochę podniszczony nieudanymi próbami, ale na szczęście nie zepsuty jeszcze ostatecznie. To nie było takie oczywiste, - tego typu nadajnik, włączony nieprofesjonalnie, z reguły ulega zniszczeniu. Naprawiłem, sprawdziłem parametry, zestroiłem na maksimum precyzyjne obwody.

 

Nadajnik był wykonany bardzo nowoczesną technologią. Wtedy jeszcze nie było w kraju, w powszechnym użyciu, syntezy częstotliwości. „Mundurowi” mieli radiostacje stabilizowane rezonatorami kwarcowymi. Tyle kompletów, ile dostępnych kanałów dla łączności. W sumie przeważnie kilka, - dwa, trzy, pięć. To bardzo ograniczało im swobodę łączności. Dlatego milicja nie mogła kontaktować się swobodnie z bezpieką, z wojskiem, ze strażą pożarną, pogotowiem itp. (Ten paraliż podobno trwa w pewnym stopniu i dotąd)

Nadajniki z Zachodu posiadały już syntezę częstotliwości. Umożliwiały precyzyjne dostrojenie do dowolnego kanału w paśmie radiowym, z „krokiem”, co 100 kHz, według norm zachodnich radiofonii.

 

I wtedy przyszło nagłe olśnienie, - a może by pójść jeszcze dalej i mając tak precyzyjny sprzęt „wejść” na fonię telewizji. Wymagało to dokonania istotnej zmiany w technologii dotąd nieznanej, której dopiero zaczynałem się uczyć. Wydało mi się to jednak teoretycznie możliwe. A skoro możliwe…

 

Szybko też obliczyłem wielorakie korzyści, płynące z tej metody emisji. Wyszło, że trzeba to zrealizować i to absolutnie koniecznie. Zaszyłem się na długie godziny w mojej, utajnionej przed światem pracowni.

Uzyskałem „krok” wymagany dla dostrojenia radiostacji do kanału fonii telewizji. Dokonałem też innych niezbędnych przystosowań. Nikt nigdy wcześniej nad tym nie eksperymentował, dlatego efekt nie mógł być do końca pewny. Na razie czysta teoria a pomysł powstał wyłącznie w mojej wyobraźni. Eksperymentowanie z pełną mocą nadajnika w moim konspiracyjnym laboratorium, pomimo częściowego ekranowania ścian, też było ogromnie niebezpieczne, -mieszkanie było odległe zaledwie o 1000 m od czułych, obrotowych anten pelengacyjnych, umieszczonych na dachu budynku Państwowej Inspekcji Radiowej. Ze zrozumiałym niepokojem czekałem na „premierę” pierwszej audycji w nowej technologii.

 

14 lutego 1984, zupełnie przypadkiem, pierwsza emisja „telewizyjna” wypadła na pogrzeb Andropowa, sekretarza generalnego KPZR, wodza „bratniego” imperium. Jego następca Czernienko wygłosił nad trumną płomienne przemówienie.

I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby w Świdniku nie przemówił… - najczystszą polszczyzną. „Potępił działanie służby bezpieczeństwa, wymienił z nazwiska wszystkich aktualnie aresztowanych w WSK, zapewnił, że Solidarność wciąż żyje i walczy”.

Słuchaczy „wmurowało”, komuś nawet podobno wypadła sztuczna szczęka. Oprócz dwu ludzi na świecie, nikt nie wiedział wcześniej, na co się zanosi. Nikt też nie zapowiedział tej audycji i odtąd już nigdy audycji nie zapowiadano.

Naoczni świadkowie opowiadali potem, z wypiekami na twarzy, że usta Czernienki tak dokładnie synchronizowały się z treścią solidarnościowej audycji, że było oczywiste, że to on mówi. „No przecież sam widziałem. A jak płynnie po polsku”, - relacjonowali. Zaskakującą dla słuchaczy ciekawostką było, że dźwięk oryginalny był wytłumiony do zera. Pozostawał jeden, wyraźny tekst naszej audycji, na czystym, klarownym tle. (To efekt związany z modulacją częstotliwości - FM).

 

Ta audycja zrobiła niemałą furorę. Nawet nie bardzo żałowałem, gdy nazajutrz o świcie przyszli po mnie cywile, żeby mnie prewencyjnie zamknąć na 6 miesięcy. Myślałem wtedy zresztą, że spędzę tam lata.

 

Pomysł z fonią telewizji był bardzo dobry i nie pora tu teraz na fałszywą skromność. Nikt wcześniej nie zrobił takiego „numeru”. Zyskiwało się na tym bardzo wiele i to na różnych płaszczyznach.

 

Po pierwsze, - nie były od tej pory potrzebne anonse w prasie podziemnej, ulotkach, czy „pocztą pantoflową” o terminie mającej nastąpić audycji. Wystarczyło wybrać atrakcyjny program w telewizji i publiczność była zapewniona. W końcu mało było wtedy atrakcyjnych programów a do wyboru tylko dwa kanały. Słuchacze zawsze wybierali ten nieco ciekawszy.

Po drugie, - przekaz docierał nie tylko do działaczy i sympatyków. Ci i tak swoje wiedzieli i „Radio-S” potrzebne im było jedynie „dla pokrzepienia serc”. Program docierał teraz również do milicjantów, esbeków, żołnierzy, partyjnych dygnitarzy. I od tej pory można było treść audycji adresować także i do nich. Zajrzyjmy na chwilę do akt:

 

Tom I karta I/34, dnia 1-09-1989.

TAJNE SPEC. ZNACZENIA

Egz. pojedynczy

ANALIZA

sprawy operacyjnego rozpracowania krypt. „NADAJNIK’

nr ew. 29792

 

/-/ Pierwszych 7 nielegalnych audycji – do lutego 1984r., emitowano na falach radiowych UKF i audycje te były poprzedzane anonsami w biuletynach wydawanych przez struktury podziemne. Następne audycje nadawano na fonii II programu TV, bez wcześniejszych anonsów, wybierając najatrakcyjniejsze programy telewizyjne, dla zapewnienia sobie jak największego grona odbiorców. Takich audycji nadano łącznie 26.

/-/ W efekcie prowadzonego śledztwa i prowadzonych równolegle działań operacyjnych ujawniono, że przygotowaniami i emisją nielegalnych audycji zajmowali się: Franciszek ZAWADA, emitujący nielegalne audycje, Henryk GONTARZ – przygotowujący programy i Ireneusz HACZEWSKI – konstruktor i konserwator nadajnika.

            /-/ Charakterystyczne były reakcje społeczeństw miejscowości w których emitowano audycje. Były one zbieżne z tonem nadawanych audycji. W pierwszym okresie napastliwych treści audycji notowano spadek frekwencji w wyborach, wzrost liczby uczestników pielgrzymek religijnych, a także zwiększony udział w różnych formach protestu m. in. w tzw. „cichych marszach”, wystawianiu świeczek w oknach itp. W miarę łagodnienia tonu wypowiedzi w audycjach, wyraźnemu zmniejszeniu uległy wszystkie akty protestów. /-/

            Łącznie w działaniach zasadzkowo-namiarowo-penetracyjnych brało udział kilkuset funkcjonariuszy MO i SB. /-/

STARSZY INSPEKTOR WYDZIAŁU II WUSW

w LUBLINIE

KPT. Jarosław KAIM

Wykonano w 1 egz.

L.dz. maszyn. 00435/89

Oprac. JK/ŁE

 

Trzecim, nie mniej ważnym walorem tego typu emisji było poważne utrudnienie wykrycia pracującej radiostacji. Stosowane wtedy urządzenia radiopelengacyjne dawały mylne namiary, mając na jednej częstotliwości dwa różne sygnały, nadchodzące z różnych stron. W dodatku ten z Lublina był dla nich wciąż zbyt silny. Lokalny nadajnik II programu TV na ul. Raabego, choć obiektywnie słaby, miał jednak nominalnie te 600W mocy, co dawało według moich przewidywań, dla kanału fonii efektywnie około 150W. W efekcie nadajnik nasz stawał się niewykrywalny, nawet przy czasie emisji powyżej 5-6 minut, podczas gdy bez tej osłony powinien być namierzony już w pierwszej minucie emisji. To oczywiście olbrzymia, jak się okazało decydująca różnica.

 

Po czwarte - uniknęliśmy, też wyłącznie dzięki tej metodzie, zagłuszania naszych emisji, co było ogólnie stosowaną praktyką w kraju, na przykład w Warszawie. Tam, jak wynika z zachowanych akt, audycję z reguły zagłuszano skutecznie najpóźniej od 30 sekundy a są nawet odnotowane przypadki zagłuszenia audycji już w pierwszej sekundzie trwania emisji. To bezsprzecznie musiało powodować poczucie zawodu i bezsilności, zamiast oczekiwanej satysfakcji z odniesionego sukcesu.

 

U nas też SB przygotowała zagłuszanie audycji „Radia-S”. Zachował się opis sprzętu a również nawet dane jego wykonawcy. W ostatniej jednak chwili zabrakło zgody ministerstwa. „Nadajnik telewizji publicznej nie może być zagłuszany” - czytamy zaszyfrowaną odpowiedź, przesłaną ze stolicy. Tak więc to my zagłuszaliśmy telewizję a ona dawała nam w zamian skuteczną ochronę.

No cóż, to było jednak rozwiązanie genialne. Przypomina mi to legendarne przejście „Orła” kanałem, pod kadłubem tankowca.

A co na to pracownicy zagłuszanej TV? Tajny współpracownik, po wnikliwym przeanalizowaniu nastrojów w tej chronionej przecież instytucji, donosił w raporcie:

 

Tom III karta I/41

T.W. ps. "Wiktor”: …Pracownicy lubelskiej stacji R-TV są pełni uznania dla przygotowania technicznego „sprawcy” tego występku….

 

Było w tej metodzie jednak pewne niebezpieczeństwo. Nie mówiłem o tym nikomu, właściwie aż do dziś, by nie zapeszyć. Przewidywałem, że w bardzo tajnych gabinetach siedzą „mózgi” bezpieki i w końcu na tę prostą metodę kiedyś nieuchronnie wpaść muszą.

Sygnał telewizji analogowej polega na przekazywaniu tzw. „sygnału zespolonego”, a więc obraz i dźwięk w pewnym stałym, niezmiennym na osi częstotliwości, odstępie. W Polsce wynosi on 6,5 MHz. Telewizor odbierze wprawdzie bez problemu obraz pozbawiony dźwięku, ale już nie odwrotnie. My „wymienialiśmy” słuchaczom dźwięk, nadając go dokładnie wstrojoną radiostacją, ale telewizor wciąż odbierał obraz z nadajnika na Raabego. Ten „sygnał wizji” był mu niezbędnie potrzebny, jak nam powietrze. I teraz dochodzimy do sedna:

Wyłączenie na chwilę stacji telewizyjnej, natychmiast wyciszyłoby odbiór i naszego radia. Do zera. I nie trzeba było nawet zakłócać, co mogło być nie do końca skuteczne i na co nie zezwalało przecież ministerstwo. Po prostu szybki telefon i… - kapral trzymający służbę na Raabego naciska wyłącznik.

Nikt by się nawet nie zdziwił, często trafiały się wtedy przypadkowe awarie. Przy dobrej organizacji i użyciu dla szybkiego kontaktu małej, służbowej radiostacji, zaledwie dwu funkcjonariuszy mogło całkowicie zakończyć a w pewnym stopniu i skompromitować „telewizyjny” sukces „Radia Solidarność Świdnik”. I nie trzeba ich było aż 350. Wystarczyłby jeden „mózg”, który na to wpadnie. Tyle…, że jego właśnie nie mieli.

 

Pozbawiona dezorientującej osłony nasza konspiracyjna radiostacja nie tylko by zamilkła. Byłaby równocześnie bezbronna wobec namierzających stacji radiopelengacyjnych i zostałaby natychmiast wykryta. Pracująca na tej samej częstotliwości stacja TV dawała jej przecież skuteczną ochronę. Po minucie, dwu, „dwójkę” można już było włączyć z powrotem. Pojawiłaby się na chwilę znana wtedy wszystkim plansza z napisem: „przepraszamy za usterki na trasie łącz” i byłoby po wszystkim.

Nadajnik oczywiście mogłem wykonać następny, jeszcze skuteczniejszy, był już przecież w trakcie budowy. Tamtych ludzi nikt by już jednak nie zastąpił.

 

*

Zainicjowanie emisji nową metodą dało dodatkowy argument do utrzymania lokalizacji „Radia-S” w Świdniku. W Lublinie byłoby to niemożliwe. Wykluczały to warunki techniczne. Mówiąc w uproszczeniu, takie wejścia były możliwe wyłącznie na obrzeżach zasięgu stacji telewizyjnej. Świdnik ulokowany był super dobrze, oczywiście tylko dla drugiego programu TV i tak też właśnie nadawał.

 

Pamiętałem wciąż jednak, że nasz region dostał w „zrzucie” 3 urządzenia. Dwa jeszcze powinny być dostępne. Upomniałem się o nie. Dlaczego?

Przyszedł mi bowiem do głowy następny, z dzisiejszej perspektywy też bardzo dobry pomysł. Zaprojektowałem sieć „Radia-S” dla Lubelszczyzny. Może by tak odciążyć Świdnik od niezbyt lubianych gości. Niech te tabuny specjalistów pojeżdżą trochę po terenie, rozprostują kości. Świdnik jest dla nich za mały. Przecież nie tylko Świdnik leży na obrzeżach zasięgu stacji na Raabego. Doskonale nadaje się choćby na przykład Lubartów.

Znów wczytałem się w lekturę fachową, w szczegółowe mapy zasięgów nadajników TV w regionie, w profesjonalne tabele pomiarów sygnału. Rozmawiałem też z ludźmi:, jaki jest odbiór telewizji u was? Jak bardzo rozbudowane stosujecie anteny? Czy „śnieży” mocno na obrazie? Wyrysowałem tabelkę: 1) typowane miejscowości w regionie o wyraźnie robotniczym charakterze, 2) program TV możliwy do zagospodarowania, 3) częstotliwości pracy kanałów fonii.

Wyszło, że bardzo dobre wyniki uzyskamy w czterech ważnych miastach Lubelszczyzny: oczywiście Świdnik (Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego- produkcja śmigłowców), Lubartów (Zakłady Radiowe Kasprzaka- produkcja magnetofonów), Puławy (Zakłady Azotowe) i Poniatowa (duży ośrodek przemysłowy o przedwojennym jeszcze rodowodzie).

W Puławach i Poniatowej możemy ponadto „wejść” na program pierwszy, bardziej prestiżowy.

 

Obiecujące możliwości przewidywałem w Puławach. Odległe od nadajnika „jedynki” (TV Kielce, nadajnik -Św. Krzyż) o ponad 90 km Puławy, dostają sygnał bardzo osłabiony, jeszcze słabszy niż w Świdniku „dwójka”. Korzystne jest ponadto, że ten niski poziom sygnału utrzymuje się w niezmienionej wartości na znacznym obszarze w okolicy. Czyli, że można pokryć zasięgiem naszej radiostacji równocześnie kilka miejscowości. Tabelkę sporządziłem głównie dla siebie, jako pomoc podczas strojenia nadajników dla tych miast. Nadajnik zestrojony dla Puław nie mógł przecież pracować w Lubartowie, czy Świdniku. Komputerowy wydruk tabelki przekazałem też przewodniczącemu TZR.

 (Tak, rzeczywiście dla bardzo wielu prac używałem już wtedy prymitywnego komputera. Zapisywał on dokumenty w formie skutecznie zaszyfrowanej. Oprogramowanie w całości napisał nasz syn Andrzej Haczewski).

 

Z oporem, ale dostałem w końcu nadajniki. Jeden a po latach i drugi. Szkoda, że zbiegło się to dopiero z utratą w Świdniku dwu pracujących od lat radiostacji.

 

Jeden z nadajników był w niezłym stanie, jednak ostatni otrzymany „nowy” nadajnik był mocno okaleczony. Były w nim wyraźne ślady, tym razem już nie nieumiejętnej próby uruchomienia, jak poprzednio, ale, powiem to otwarcie -sabotażu. Precyzyjne, unikalne elementy, zostały delikatnie wylutowane i poprzestawiane miejscami. Bomba z opóźnionym zapłonem. Gdybym to włączył bez sprawdzenia, poszedłby tylko dym. Radiostacja byłaby nie do odbudowania, wobec braku w kraju części zamiennych do nowoczesnej „syntezy”.

Ktoś zadał sobie niemały trud i liczył, że właśnie ja to włączę i zrobię to bez wcześniejszego sprawdzenia. To był wynik przemyślanej działalności wyszkolonego specjalistycznie agenta.

Na szczęście zawsze zaczynałem pracę od dokładnego obejrzenia sprzętu, od sprawdzenia, czy sprzęt nie ma zainstalowanych dodatkowo „podsłuchów” lub generatorów dla naprowadzenia namiaru. Pisałem już o roli wyobraźni, - to też była wtedy bardzo pomocna broń.

 

Wszystkie nadajniki w krótkim czasie „zagrały”. Od tej pory SB musiała sprawę rozdzielić. Pojawiły się u nich w aktach nowe kryptonimy: „NADAJNIK II”, „NADAJNIK III” i „NADAJNIK IV”.

Bardzo znacząca jest wzmianka dopisana pismem odręcznym na meldunku z dnia 26-04-1986, donoszącym o pierwszej audycji „Radia Solidarność Ziemi Puławskiej”:

 

Tom V karta 164, dnia 26-04-1986.

 

Uwaga: Ppłk Trąbka o powyższym powiadomił w dniu 26 bm. o godz. 21:50 telefonicznie dyżurnego Gabinetu Ministra.

 

Ten lapidarny meldunek potwierdza jednak po raz kolejny, zupełnie wyjątkową rangę, jaką nadano rozprzestrzeniającemu się na Lubelszczyźnie „Radiu-S”. Strategia walki z radiem na Lubelszczyźnie opracowywana była bezpośrednio z najwyższego pułapu, przez rząd. Tu trafiały i to natychmiast, bez względu nawet na porę dnia, meldunki o wydarzeniach w tej sprawie, tu zapadały kluczowe decyzje. Lubelscy pułkownicy SB byli jedynie wykonawcami. Bardzo proszę, niech mi ktoś wskaże jakąkolwiek inną działalność podziemną traktowaną wtedy z taką powagą przez aparat bezpieczeństwa.

Lubelszczyzna nie była już od tej pory „Polską B”, jak dotąd zwyczajowo była traktowana. Staliśmy w pierwszej linii walki, wiązaliśmy najbardziej wyspecjalizowane siły potężnego „aparatu przemocy”. Staliśmy… tą naszą garstką, ale z celnymi pomysłami na sposoby walki adekwatne do epoki.

Dziś już nie pora na brawurowe szarże konnej kawalerii, one przeszły na piękne karty naszej historii, dziś pora na informację, - na radio.

 

A co do ministra, z pewnym rozbawieniem wyobrażam sobie, jak to zapewne „Towarzysza Ministra” zaraz obudzono a on, w piżamce, ale w regulaminowej pozycji na baczność, odbyć musiał z pewnością rozmowę z Szefem Najwyższym, o takiej jak przypuszczam treści: „towarzyszu gensek, pomóżcie, w Puławach nadali audycję”. A w odpowiedzi (w polskim tłumaczeniu, z wyłączeniem wulgaryzmów): -„no jak to, przecież wam /-/ już posłałem wszystkich swoich najlepszych fachowców”.

 

Możemy sobie dzisiaj pożartować, ale faktycznie z akt IPN wynika wściekłość, ale i bezsilność potężnego dotąd, siejącego powszechny, paraliżujący strach, aparatu przemocy.

 

Największe zasadzki, najwymyślniejsze tzw. „kombinacje operacyjne” dotyczyły jednak głównie dwu osób: Henryka Gontarza i mnie. Bardzo wcześnie wiedzieli, że my tworzymy to radio. Mieli agenta zakonspirowanego głęboko w tzw. „tajnych strukturach Solidarności”, nie mieli jednak, aż do maja 1988, bezpośredniego „źródła tkwiącego w strukturze radia”. Koniecznie chcieli go mieć. Lata płynęły a rozkaz zniszczenia radia, wydany jeszcze w 1983 roku, wciąż nie był wykonany. To hańba. W Japonii wielu rozpłatałoby sobie brzuchy. U nas oficerskie brzuchy wciąż jeszcze miały się dobrze.

 

Początek końca zaczął się latem 1988 roku. Ale oczywiście w Świdniku, bo radio w regionie, dzięki stworzeniu sieci, wytrwało do samego końca, do wygranych wyborów. Ostatnią audycję „Radia Solidarność” na Lubelszczyźnie nadały Puławy w dniu 5 czerwca 1989. Wojenny nadajnik przetrwał do czasów pokoju. Jest dziś na zasłużonej emeryturze, otoczony powszechną czcią.

 

Nad Świdnikiem jednak zaczęła się zaciskać pętla. Niektórzy nasi działacze najwyższego szczebla zaczęli intensywnie interesować się radiem. Padały niecierpliwe pytania. Oczywista była chęć ostatecznego przejęcia kierownictwa nad radiem. Odpowiadałem, że radio działa i nie ma potrzeby ingerowania w jego hermetyczną strukturę. Owszem, potrzebna jest jakakolwiek pomoc finansowa, bo moje zapasy uległy wyczerpaniu a przecież, jak dotąd, prowadzę tę działalność na swój własny koszt.

Zresztą jeszcze bardziej potrzebne jest sprowadzenie unikalnych części elektronicznych. Wręczałem wydruki kolejnych zamówień. Głównie na tranzystory niedostępne w kraju, czasami na aparaturę pomiarową.  W końcu skoro jest pomoc z Zachodu, skoro niektórzy działacze prowadzą w imieniu Związku międzynarodowe kontakty, skoro przychodzą bardzo duże pieniądze, to na co je tak naprawdę wydajecie? Czy może być w regionie jeszcze ważniejsza działalność niż radio?

Pytać zacząłem szczerze, w dobrej wierze. Nie sądziłem, że stawiam pytania dla mnie samego niebezpieczne a temat pieniędzy jest aż tak wyjątkowo drażliwy.

Tymczasem nawet tranzystory nadsyłane w końcu na moje zamówienia, konkretnie dla mnie adresowane z Zachodu, magazynował, w słoiku u szwagra, jeden z czołowych, szanowanych do dzisiaj działaczy. Opisał to potem z dumą w swoich wspomnieniach, takimi mniej więcej słowami:

 

„Przyszli na przeszukanie i nie poznali, co jest w słoiku w kuchni. A to były tranzystory przysłane dla Irka, które przetrzymaliśmy. Tranzystory nadawcze do radia. Miałbym kłopot, jakby to rozpoznali”.

 

To po co, do ciężkiej grypy, wziął na siebie dobrowolnie tak wielkie ryzyko, gdy tymczasem ja wydawałem ostatnie domowe grosze, by kupić tranzystory zastępcze, znacznie gorsze, lecz dostępne w kraju. Obowiązywało wtedy amerykańskie embargo na te tranzystory. Zakup też nie był łatwy, bo towar ten był bardzo specjalistyczny, wyjątkowo niebezpieczny w tamtych czasach. To trochę tak, jakby ktoś dzisiaj kupował ostrą amunicję kaliber 9 mm tłumacząc, że ma takie hobby. Kupić się ostatecznie da, ale ryzyko jednak jest spore.

 

Henryk Gontarz też lojalnie nie dawał się nikomu w nasz układ wcisnąć, chociaż miał wyraźne naciski. W nasz układ, czyli pomiędzy mnie i Henryka. W końcu nawet, na szczęście tylko na krótki czas, udało się działaczom odciąć go od radia. Bezpieka z satysfakcją, tego samego dnia, odnotowała:

 

Tom I karta I/28, dnia 18-01-1988.

WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE

TAJNE

Egz. Nr 3

MELDUNEK OPERACYJNY NR 7/88

Adresaci meldunku:

Wydz. XII Dep. II MSW

Wydział VIII Dep. II

Wydział II w/m

Meldunek dotyczy: Sytuacji operacyjnej w sprawie operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.

/-/ Realizowane w sprawie czynności operacyjne doprowadziły do potwierdzenia faktu wyłączenia Henryka GONTARZA z realizacji nielegalnych audycji radiowych na terenie Świdnika. /-/

 

I oczywiście radio natychmiast zaczęło funkcjonować źle. Jednak niezbyt długo bezpieka cieszyła się z sukcesu, Henryk musiał wrócić. Skoro tak, polecono mu „zaufanego” człowieka do pomocy. Starannie przeszkolił, też obdarzył zaufaniem. W tej pracy nie dało się przecież inaczej.

Dziś z akt IPN wynika, że pomocnik ten miał już w kartotekach SB kryptonim - TW „Władysław”. (TW -tajny współpracownik). Teraz ktoś w nocy wybija „Władysławowi” szyby w oknach, uważając go za jedyne zło. Inni otaczają pogardą. Czy na pewno słusznie?

Przecież od początku wiedzieli, kto polecił go dla ekipy radiowej. Czy zrobił to jednak z pełną świadomością? Celowo? Tego niestety wykluczyć nie można, skoro równocześnie magazynował w słoiku tak potrzebne tranzystory, opóźniając skutecznie rozwój radia, najmocniejszej wówczas broni naszego podziemia.

 

Nie można też pominąć innej, bardzo mocnej hipotezy. Otóż od maja 1988 r. meldunki SB, kierowane z Lublina do warszawskich generałów zmieniają całkowicie swój dawny ton. Do tej pory za wszelką cenę chodziło o wykrycie i zniszczenie Radia-S. Żeby zamilkło natychmiast i na zawsze. O każdej nieudanej próbie meldowano władzy w najdrobniejszych szczegółach. I czuło się zawarty w meldunkach wstyd i zażenowanie, że radio wciąż jeszcze działa, że ciągle brak jest sukcesu, np.:

 

Tom I karta I/1, dnia 13-07-1983.

 

CEL ROZPRACOWANIA: Ustalenie organizatorów nielegalnej audycji „Solidarności”, udokumentowanie wszelkich faktów związanych z funkcjonowaniem nadajnika radiowego oraz likwidacja radiostacji i pociągnięcie sprawców do odpowiedzialności karnej.

 

Takich tekstów przesyłano więcej niż dziesiątki. Przez całe lata. Jeszcze w dniu 25 kwietnia 1988 chodziło głównie o likwidację radiostacji:

 

Tom VII karta 97, dnia 25-04-1988.

H A R M O N O G R A M

-czynności realizowanych w sprawie operacyjnego rozpracowania krypt. „Nadajnik” nr rej. 29792, w okresie poprzedzającym święto 1-go Maja.

/-/…Wydział II we współpracy z Wydziałem V tut. WUSW planuje realizację czynności operacyjnych zmierzających do likwidacji nielegalnego nadajnika lub uniemożliwienia nielegalnej emisji. /-/

 

 

Niedługo później, przed dniem 16 maja 1988 agent został już jednak skutecznie uplasowany w strukturze radia. Rozpracował ją i zaczął donosić:

 

Tom VIII karta 39, dnia 16-05-1988.

SZYFROGRAM

TAJNE SPEC. ZNACZENIA

EGZEMPLARZ POJEDYNCZY

Naczelnik Wydziału VIII Dep. II

Naczelnik Wydziału XII Dep. II

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

w Warszawie

/-/ Nadmieniam, że Wydział II otrzymał wcześniej informację operacyjną o planowanej emisji nielegalnej audycji i w efekcie podjętych działań ograniczono jej zasięg. Aktualnie dysponujemy rozpoznaniem grona osób zajmujących się przygotowaniami audycji i jej emisją i w sprzyjającej sytuacji społeczno-politycznej dokonamy zatrzymania nadajnika.

Naczelnik Wydziału II WUSW w Lublinie

 

 

Wciąż jednak, jak dotąd, celem głównym było zniszczenie radiostacji. Od 26 maja następuje gwałtowne przewartościowanie i na plan główny wysuwa się już tylko ochrona cennego agenta. Sam nadajnik, nieosiągalny dotąd cel bezpieki, schodzi na dalszy plan. Jest to absolutnie zaskakujące:

 

Tom I karta I/30, dnia 26-05-1988.

 

WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE

TAJNE

MELDUNEK OPERACYJNY NR 85/88

Adresaci meldunku:

Wydz. XII Dep. II MSW

Wydział VIII Dep. II

Wydział II w/m

Meldunek dotyczy:

Sytuacji operacyjnej w sprawie operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.

/-/ W dniu 15 maja 1988r. na terenie Świdnika, o godz. 21:57, w drugim programie TV w częstotliwości 65,750 MHz, wyemitowano trwającą 6,5 minuty nielegalną audycję tzw. „Radia Solidarność Świdnik” /stenogram audycji w załączeniu/.

            W dniach poprzedzających emisję, podjęto szereg działań operacyjnych w efekcie których uzyskano informację wyprzedzającą o powyższej audycji. Ustalono m.in. planowaną godzinę emisji, miejsce lokalizacji nadajnika oraz personalia osób obsługujących go. Z uwagi na potrzebę konspiracji źródła pochodzenia informacji wyprzedzającej, odstąpiono od zatrzymania nadajnika w trakcie emisji. Podjęto natomiast działania zmierzające do ograniczenia zasięgu słyszalności audycji. W efekcie tych działań, audycja słyszana była jedynie w dwóch osiedlach mieszkaniowych na wschodnim krańcu miasta i nie spowodowała żadnych negatywnych reperkusji na terenie Świdnika. /-/

            Aktualnie w sprawie przystąpiono do opracowania planu zatrzymania nielegalnego nadajnika przed wyborami do Rad Narodowych, w sposób gwarantujący konspirację źródła pochodzenia informacji.

Z-CA NACZELNIKA WYDZIAŁU II WUSW

w LUBLINIE

MJR MGR MARIAN RAPA

Opracował: kpt. J. Kaim

 

 

Stan ten trwa nadal również w czerwcu:

 

 

Tom VIII karta 41, dnia 16-06-1988.

SZYFROGRAM

TAJNE Egz. pojedynczy

Naczelnik Wydziału VIII Dep. II

Naczelnik Wydziału XII Dep. II

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

w Warszawie

Wydział II WUSW w Lublinie uzyskał wiarygodną informację operacyjną, że w dniu dzisiejszym, tj. 16 czerwca br. po godzinie 20:00 struktury podziemne zamierzają wyemitować kolejną nielegalną audycję radiową na terenie Świdnika.

W chwili obecnej nie jest nam znany temat audycji, jak i miejsce nadawania.

Względy operacyjne przemawiają za niepodejmowaniem działań zmierzających do przejęcia nadajnika.

Szczegóły dotyczące w/w audycji prześlemy w meldunku operacyjnym.

 

Naczelnik Wydziału II WUSW w Lublinie

ppłk J. Gębala

 

 

Stan ten bez większych zmian ciągnie się miesiącami i pomimo pełnej wiedzy o radiu, wciąż dla SB najważniejsze jest bezpieczeństwo agenta:

 

 

Tom III karta II/204, dnia 23-08-1988.

 

Szyfrogram

Lublin dn.1988.08.23

TAJNE egz. pojedynczy

Naczelnik Wydziału VIII Dep. II

Naczelnik Wydziału XII Dep. II

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie

 

Wydział II WSW w Lublinie uzyskał wiarygodną informację operacyjną, że w dniu dzisiejszym, lub w najbliższych dniach, struktury podziemne zamierzają wyemitować kolejną nielegalną audycję radiową na terenie Świdnika. Treść tej audycji jest nam częściowo znana i dotyczyć będzie apelu wzywającego pracowników WSK Świdnik i mieszkańców Świdnika do strajku.

W związku z faktem, że działania powyższe są przez nas sterowane i brak jest aktualnie możliwości zdjęcia nadajnika bez dekonspiracji źródła pochodzenia informacji, podjęto na terenie Świdnika działania profilaktyczne zmierzające do niedopuszczenia do emisji lub ograniczenia słyszalności audycji.

O dalszym rozwoju sytuacji będziemy informowali na bieżąco.

 

Naczelnik Wydziału II WUSW w Lublinie

ppłk J. Gębala

 

 

---

Tom VIII karta 43, dnia 24-08-1988.

Szyfrogram

Lublin dn.1988.08.24

TAJNE egz. pojedynczy

Naczelnik Wydziału VIII Dep. II

Naczelnik Wydziału XII Dep. II

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie

 

/-/…Zgodnie z wcześniej przekazanymi informacjami, emisja audycji była w pełni kontrolowana operacyjnie. Konieczność zapewnienia konspiracji źródłu pochodzenia informacji wyprzedzającej, uniemożliwiła podjęcie działań zmierzających do niedopuszczenia  do emisji lub przejęcia nadajnika. /-/ Aktualnie podjęto przygotowania do realizacji działań operacyjnych zmierzających do przejęcia nadajnika w sprzyjającym momencie, w sposób gwarantujący konspirację źródła.

Zastępca Naczelnika Wydziału II

WUSW w Lublinie

mjr mgr Marian Rapa

 

 

 

Aż wreszcie, po pełnych trzech miesiącach (!), upleciono misterną sieć i zdecydowano się przejąć nadajnik:

 

 

Tom VIII karta 44, dnia 27-08-1988.

SZYFROGRAM

TAJNE Egz. pojedynczy

Naczelnik Wydziału VIII Dep. II

Naczelnik Wydziału XII Dep. II

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

 

Naczelnik Wydziału IV Biura

Radiokontrwywiadu M S W

w Warszawie

/-/… W związku z uzyskaną informacją Wydział II współpracując z Wydziałem V, Wydz. {tekst wymazano} i Wydz. Śledczym tut. WUSW, stosując kombinację operacyjną przy udziale agentury uplasowanej w tzw. nielegalnych strukturach doprowadził do ujawnienia i przejęcia sprzętu oraz zatrzymania 3-ch osób zaangażowanych w przygotowaniach i emisji audycji zaplanowanej na dzień 26 bm. Wymienione osoby znane są służbie Bezpieczeństwa tut. WUSW z aktywnej działalności w nielegalnych strukturach konspiracyjnych – jedna z nich pozostaje w zainteresowaniu Wydz. II, a dwie w zainteresowaniu Wydz. V tut. Urzędu. Natomiast czwarta osoba, która brała udział w przygotowaniu audycji i sprzętu nie została przez nas zatrzymana ze względów operacyjno-taktycznych. Poddana zostanie przez nas dalszemu aktywnemu rozpracowaniu. /-/

Naczelnik Wydziału II WUSW

w Lublinie

ppłk Janusz Gębala

 

 

I nie jest dziś dla mnie najważniejsze, że jako „czwarta osoba” miałem zostać poddany „dalszemu aktywnemu rozpracowaniu”. Ten stan trwał już przecież od lat, z zerowym wciąż dla bezpieki skutkiem. Można się było już przyzwyczaić. Dziś bardziej interesuje mnie inna kwestia.

Stawiam pytanie, - jak wysokiego szczebla agenta udało się Służbie Bezpieczeństwa zaangażować do rozpracowania „Radia Solidarność Świdnik”? Czy mógł nim być ujawniony właśnie tajny współpracownik o kryptonimie „Władysław”, robotnik z WSK? Czy nie jest on tylko „kozłem ofiarnym”?

Z całym szacunkiem dla robotników, ale robotnika to SB szanowała na tyle, że mogła go ostatecznie zastrzelić, gdyby mógł sprawiać kłopoty. Zresztą nie inaczej traktowała i innych cywili, - urzędników, profesorów, pozyskanych do współpracy. Byli wprost lekceważeni. Zrobił swoje, może odejść. Potrzebny był do rozpracowania konkretnego tematu, wniknięcia do hermetycznego dotąd zespołu i po tym rozpracowaniu stał się zbędny. Mieli w tym mieście jeszcze wielu szpicli, dla innych, mniej ważnych spraw, jakie tam jeszcze pozostały.

Radio było w Świdniku ich celem głównym, zresztą jak już teraz wiemy, priorytetem na miarę krajową. Sprawa wyeliminowania zagrożenia, płynącego ich zdaniem z „Radia Solidarność Świdnik”, była zbyt ważna, by z błahego powodu, dla ochrony agenta najniższego szczebla, odwlekać jej ostateczne zamknięcie. Pracowali na ten sukces już ponad 5 lat, nie mogli ryzykować porażki. Tym bardziej, że nie mieli żadnej pewności, czy nadajnik nie zostanie w dowolnym momencie przeniesiony na inny teren, gdzie stracą nad nim kontrolę. Do Puław, Poniatowej, Lubartowa, Łęcznej. A może rozkwitną następne ogniwa Radia-S? Radio się przecież właśnie dynamicznie rozprzestrzeniało na Lubelszczyźnie a oni mieli do tego za wszelką cenę nie dopuścić.

 

W tak ryzykowny sposób, z taką determinacją, służby specjalne chronią jedynie własnego oficera i to wysokiego szczebla. Pozostawiono nam w aktach płotkę, abyśmy nie szukali rekina. Popatrzmy może już nie tylko na to, kto jest, lecz kogo w sposób jaskrawo znaczący zabrakło w pozostawionych dla historii aktach.

 

 „Władysław” -zakładając, że jest nim wskazywany dziś robotnik WSK- nie mógł decydować o organizacji radia. Był działaczem zbyt niskiego szczebla. Miał jedynie, od pewnego czasu i to z polecenia członka władz regionalnych, rzeczywiście bliski kontakt z nadajnikiem, który zresztą i tak właśnie został przejęty. Nie mógł też zagwarantować bezpiece, że w Świdniku „Radio-S” nie odrodzi się w krótkim czasie.

Tymczasem ktoś, o wiele ważniejszy, prawdopodobnie mógł. W meldunku z 29 września ze zdumieniem czytamy:

 

 

WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE

L.dz. B-00690/88/JK

Data 1988.09.29

TAJNE SPEC. ZNACZENIA

MELDUNEK OPERACYJNY NR 153/88

Adresaci meldunku:

Wydz. XII Dep. II MSW

Wydział VIII Dep. II

Wydział II w/m

Meldunek dotyczy:

Sytuacji operacyjnej w sprawie operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.

 

/-/       Realizując kolejne czynności operacyjne w sprawie uzyskano informacje, że zrealizowana kombinacja operacyjna nie spowodowała dekonspiracji źródła pochodzenia informacji, które w dalszym ciągu ma możliwość uzyskiwania i przekazywania informacji interesujących SB.

Ponadto uzyskano informacje, że struktury podziemne z terenu Świdnika nie planują w najbliższej przyszłości reaktywowania nielegalnych audycji radiowych.

Kolejne działania w sprawie będą zmierzały do rozpracowania operacyjnego, konstruktora zatrzymanego nadajnika figuranta Ireneusza HACZEWSKIEGO, a także zaktywizowania rozpracowania w sprawach operacyjnego rozpracowania „NADAJNIK II i IV”.

W przypadku uzyskania istotnych, nowych elementów w sprawie niezwłocznie poinformujemy Was oddzielnym meldunkiem.

Z-CA NACZELNIKA WYDZIAŁU II WUSW

w LUBLINIE

MJR MGR MARIAN  R A P A

(podkreślenie moje)

 

I niby skąd major wiedział, że Świdnik nie planuje dalszych emisji? Powiedział mu „Władysław”? Nie sądzę, by mógł to wiedzieć, nie decydował w tej sprawie, nie byłby też dopuszczony do takiej wiedzy. Szczególnie po bezprecedensowej wpadce radiostacji i ludzi w jego własnym mieszkaniu.

Nie wiedziałem o tym zresztą nawet i ja. Przeciwnie, na wieść o „kotle” w Świdniku, zamówiłem natychmiastowe przewiezienie sprawnego nadajnika z Puław, by przestroić go na częstotliwość „dwójki” i przy pomocy wypróbowanej ekipy Gontarza nadać jak najszybciej kolejną audycję. Po to, by nie dopuścić do powstania zauważalnej luki w emisjach, by bezpieka nie cieszyła się nadmiernie z sukcesu. Sukcesy, to przecież była od dawna wyłącznie nasza specjalność.

Mieliśmy aktualnie w pełni sprawny sprzęt a w budowie następny, jeszcze silniejszy. Zwróciłem się o to wyjątkowo do TZR, bo chodziło o pośpiech a Zarząd miał środki transportu, paliwo oraz do dyspozycji nie namierzonych jeszcze działaczy. Nasze nazwiska przewijały się już zbyt często w esbeckich raportach.

 

I natrafiłem na twardy opór samego przewodniczącego. „Ludziom, którzy się nie sprawdzili nie damy nadajnika” -usłyszałem ze zdziwieniem. Zachowałem nawet notatkę z tej zaskakującej rozmowy.

Nie miałem wtedy chwilowo kontaktu bezpośredniego z Puławami. Nie dysponowałem też od dawna samochodem, ponieważ naszego prywatnego, poczciwego fiata 125p sprzedaliśmy, by zdobyć fundusze, właśnie na działalność. Tak więc na razie temat utknął. Zamierzałem wrócić do niego później. Tymczasem więc TZR przejął pełną kontrolę nad „Radiem Solidarność Świdnik”, o co tak usilnie zabiegał od dawna.

Znamienne, że zbiegło się to dokładnie z końcem tego radia. Bohaterom, którzy podjęli największe ryzyko walcząc w pierwszej linii, najmocniej rozsławili nasz region, - Henrykowi Gontarzowi i jego niezłomnej załodze, pokazano ich miejsce w szeregu.

„Są ludzie do rządzenia i ludzie do roboty”, -  usłyszałem od członka podziemnych władz, (tego od słoika z tranzystorami) – zabrzmiało to tak, jak mówiono przed osiemdziesiątym. Cóż… - przykre.

I dopiero teraz, czytając archiwalne akta, widzę narzucającą się zbieżność, o której wtedy wiedzieć przecież nie mogłem. O tym, że Świdnik nie będzie już nigdy nadawał, wiedział z zadziwiającą pewnością wysoki oficer SB i … (?). Nad naszymi głowami przerzucono niewidzialny most.

 

Sieć „Radia Solidarność” w regionie, pomimo porażki najważniejszego ogniwa, działała nadal. Często nadawała „Solidarność Ziemi Puławskiej”, która dzięki wyjątkowo korzystnej lokalizacji względem nadajnika kieleckiego, osiągała kolosalne, potwierdzone w aktach zasięgi, w promieniu przekraczającym 18 km. Wszystkie moje wcześniejsze obliczenia i prognozy okazały się trafne. To było niezwykle krzepiące.

 

Również i w Świdniku stosunkowo łatwo mogliśmy jeszcze działalność reaktywować, ale nie warto było toczyć sporów wewnątrz Związku, nie zakończywszy walki podstawowej. Zresztą docierałem już wtedy do nieporównanie szerszego kręgu odbiorców za pomocą anten rozgłośni w Monachium.

Radio Wolna Europa dawało mi możliwość przekazywania wszelkich naszych spraw krajowych, ale i regionalnych, z Lublina, Puław, również i ze Świdnika, natychmiast i na cały dosłownie świat.

 

Poczułem tę potęgę. Telefony od słuchaczy przychodziły do mnie aż z Australii. W jednej chwili stałem się jednoosobową, międzynarodową instytucją. Proszono często o pomoc w nawiązaniu zagranicznego kontaktu, w uzyskaniu szczególnie ważnej dla kogoś informacji, -  a nawet o pomoc zmierzającą do przywrócenia dla Rosji carskiej korony (nie, to nie żart, to też prawda!).

 

Konspiracyjne radio lokalne traciło powoli walor jedynego możliwego środka informacji. Informacja stawała się wolna. Wojna „polsko-jaruzelska” dobiegała końca. Zbliżał się czas, gdy miało paść hasło: „Sztandar PZPR wyprowadzić!”. Okupacyjne dywizje miały ze wstydem opuścić nasze granice. Miał runąć berliński mur.

Totalitaryzm nie może przecież żyć w atmosferze nieskrępowanej informacji. To go zabija.

 

***

 

Opowiadając o radiu poświęciłem, jak dotąd, nieproporcjonalnie dużo czasu na tę jedyną porażkę z połowy 88 roku, w stosunku do nieprzerwanego pasma sukcesów „Radia Solidarność” na Lubelszczyźnie. Zrobiłem to celowo.

O sukcesie radia wiemy, przyzwyczailiśmy się do niego, stał się nieodłącznym fragmentem historii Solidarności. Wszedł tym samym na stałe do historii naszego Narodu. O porażce wiedzieli nieliczni, a nawet oni dopiero teraz, z akt IPN, dowiadują się o jej niechlubnych kulisach. Nie wszystko zresztą, jak dotąd, zostało ujawnione w pełni. Dlatego warto było się nad tym przez chwilę zastanowić, poczytać tajne dotąd dokumenty. Warto też będzie zastanowić się nad tym i w przyszłości, gdy zapewne z innych, odkrywanych stopniowo kart, dowiemy się więcej.

A to dla jednego tylko celu - by historia poznała pełną prawdę. Nie tylko o ludzkim bohaterstwie, ale też o podłości. Dla wiedzy, dla nauki, dla przyszłej mądrości naszego Narodu. By nie przypinać kolejnych medali ludziom, którzy wtedy potajemnie hamowali, którzy sypali po kryjomu piasek w szybko kręcące się tryby, - bo to ubliża tym, którzy parli mocno do przodu w tej walce, którzy stanowili jej trzon.

 

***

 

Wtedy bardzo szybko uznaliśmy sukces za normę. Nadajniki pierwotnie miały być przecież z założenia jednorazowe. Dla jednej tylko audycji lub dla jednej, krótkiej serii, nadanej jednego dnia. Zainstalować, włączyć, opuścić natychmiast miejsce nadawania i nigdy do niego nie wracać. W tym właśnie celu opracowałem automatykę włączania emisji. Nadajnikiem sterowała taśma magnetofonu. Podczas ciszy nadajnik nie emitował, lecz gdy pojawiał się pierwszy dźwięk na taśmie, dzięki układom elektronicznym uruchamiał się przekaźnik zasilania. Następowała emisja.

Ustalając, podczas montażu nagrania, długość ciszy przed audycją, można było świadomie zaprogramować czas na bezpieczną ucieczkę. Taki elektroniczny lont, płonący powoli. Można też było nagrać kilka kolejnych audycji, przedzielając je fragmentami ciszy. Nadajnik automatycznie wyłączał wtedy emisję, wznawiając ją po ustalonym czasie, dla kolejnej audycji.

 

Nie wiem jak radzono sobie z tym problemem w innych regionach kraju, nie miałem wtedy z nimi żadnego kontaktu. Można było przecież stosować różne inne typy automatyzacji, np. z użyciem mechanicznych lub elektronicznych zegarów. Można też było uruchamiać emisję zdalnie, małym pomocniczym nadajnikiem na inne pasmo lub promieniem podczerwieni. Nauka daje tu dużą swobodę i różnorodność rozwiązań. Regułą jednak było, że po sprzęt się nie wraca, to oczywiste.

 

Dla ekipy Gontarza bardziej oczywiste było, że drogocennego sprzętu nie wolno oddać. Oni dobrze wiedzieli, jak trudno go zdobyć, jak jest cenny. Ani razu nie skorzystali z możliwości opóźnienia emisji, ani razu nie uciekli bez sprzętu. To był dla nich po prostu punkt honoru. Nawet wtedy, gdy „nagonka” podeszła na odległość zaledwie 20 metrów (!)

 

 

*

 

 

Epizod pierwszy.

 

Było to podczas uroczystego poświęcenia „Dzwonu Wolności” w świdnickim kościele. Było oczywiste, zarówno dla ludności Świdnika, ale także i dla władzy, że słowo „wolność”, wyryte na dzwonie nie oznacza bynajmniej tak zwanej wolności, przyniesionej na bagnetach Armii Czerwonej a przeciwnie, wolność rzeczywistą, wolność właśnie od tejże okupacyjnej Czerwonej Armii, stacjonującej wciąż po lasach w naszym kraju. O tę wolność właśnie modlono się każdej niedzieli w całej Ojczyźnie, z podniesionymi w górę palcami na kształt litery „V” i z pieśnią na ustach: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!”.

 

Służba Bezpieczeństwa reprezentowała przecież w kraju interesy okupanta i tychże „czerwonoarmiejców”, którzy z lasu mieli wyjść dopiero w przypadku wyższej konieczności, gdyby rodzima SB nie była wystarczająco skuteczna.

Tak więc już sama ta uroczystość postawiła na nogi wszystkie możliwe siły bezpieczeństwa. Przybyli na nią nie tylko tłumnie świdniczanie, fundatorzy dzwonu. Przyjechali też przedstawiciele podziemnych władz krajowych Związku. Przybył nawet ukrywający się wciąż skutecznie Zbigniew Bujak, ówczesny symbol Solidarności podziemnej. Bujak nie przybył tam jednak fizycznie, - przybył za to jego głos. Podczas trwania uroczystości przemówił on za pośrednictwem „Radia Solidarność Świdnik”. Pozdrowił mieszkańców Świdnika i prosił o wytrwałość w walce.

W bezpiekę „piorun strzelił”. Ustalili, że emisja pochodzi gdzieś z bliskich okolic kościoła i rozpoczęli systematyczne przeszukiwania terenu. Na operatorze radiostacji włos się zjeżył, gdy podeszli do niego na bezpośrednią odległość 20 zaledwie metrów. Był absolutnie pewien, że tym razem wpadł. Emisji jednak nie przerwał, postanowił wytrwać do końca. I dobrze, bo został „o włos” ominięty. Można powiedzieć – oczywiście cud. Oglądali z kolegami potem ten teren, niemożliwe było, żeby z tej odległości przeoczyć, a jednak.

Przypominają się słowa wypowiedziane przez spikerkę w jednej z pierwszych Świdnickich audycji: „Boże, naszą radiostację chroń”.

 

Epizod drugi, część pierwsza.

 

Przypadkiem i ja osobiście poznałem, co odczuwa człowiek z radiostacją w ręku, gdy spotka się bezpośrednio z wzrokiem esbeka, gdy spojrzą sobie na chwilę w oczy. Przeżyłem to jeden tylko raz i mam do dziś w żywej pamięci. Zacząć jednak muszę od zdarzeń o dzień wcześniejszych.

 

Pracowałem w zasadzie bezpiecznie, w wystarczająco odległym Lublinie. Obserwowany byłem prawie bez przerwy i przez wielu. Stosowałem jednak najdalej idącą ostrożność i konspirację, na jaką tylko pozwalała moja własna wyobraźnia. No właśnie, konspiracji nie koniecznie trzeba się uczyć, nie trzeba przechodzić żadnego szkolenia, ja takiego nigdy nie przechodziłem. Wystarczy mieć po prostu wyobraźnię. Ona przydaje się zresztą w życiu w bardzo wielu jeszcze innych sytuacjach.

Wtedy wydawało mi się ciągle, że oczywiście przesadzam. Że niemożliwe jest, by postawili dla śledzenia jednej osoby, no, jednej rodziny, aż tylu ludzi. Przeczytałem jednak skrupulatnie akta i teraz wiem, że to możliwe. Nie ja jednak byłem tak ważny a oczywiście ważny był dla nich nadajnik. Wiedzieli, że jestem kluczem do jego rozpracowania i żaden wysiłek nie był na tej drodze przesadny.

 

Nadajniki wymagały ciągłej konserwacji. Były zestrojone każdorazowo na maksymalną możliwą moc, jaką wytrzymać mogą tranzystory, przechowywane były dość często w wilgoci, pracowały dość rzadko zgodnie z opracowaną przeze mnie precyzyjną „instrukcją obsługi”. Musiały się psuć. Dowiezienie do naprawy, czy też konserwacji, zawsze było kłopotliwe. Ustaliliśmy jednak z Henrykiem Gontarzem, już na samym początku zasadę, że ja do Świdnika nie jeżdżę. Kontakt tylko przez jedną osobę, w przypadku Świdnika jedyny kontakt miałem właśnie poprzez Henryka.

 

Przed jedną z audycji Henryk, jak zwykle, przyjechał po radio. Już miał z nim wychodzić, gdy rutynowa obserwacja okolic budynku nakazała czujność. Coś było nie tak. Przy drzwiach wejściowych pojawił się ponadto zaparkowany nieznany samochód i nikt z niego nie wysiadł. Szybkie sprawdzenie tablic, -rejestracja Świdnik.

„Heniu, jedziesz dzisiaj bez radia”. Henryk oponował, bo audycja miała być nadana już dzisiaj i jego zdaniem była bardzo ważna. Ale trudno, najważniejsze jest żelazne przestrzeganie ustalonego „BHP” (żartobliwie stosowany peerelowski skrót –„bezpieczeństwo i higiena pracy”). Ustaliliśmy szybko następny kontakt. Henryk pojechał, nieznany samochód odjechał natychmiast w ślad za nim. Na trasie był rzeczywiście śledzony przez bezpiekę, tyle, że na szczęście nie miał tym razem żadnego bagażu.

 

Ustaliliśmy, że przyjedzie do Lublina nazajutrz a ja miałem mu dowieść nadajnik na targ przy ulicy Pocztowej. Tam w tłumie dokonamy wymiany. On będzie miał przygotowaną odpowiednią paczkę.

 

Przed umówioną porą pojechałem w tym kierunku autobusem. Miałem niewielką skórzaną torbę, z którą zwyczajowo chodziłem po zakupy. Oczywiście tym razem nie była wypełniona pietruszką. W autobusie miałem zwyczaj prowadzić cały czas dyskretną obserwację. Zauważyłem więc natychmiast białego fiata 125p, wlokącego się nieśpiesznie za autobusem. W tamtych czasach, gdy w samochodzie osobowym było czterech mężczyzn, to prawie na pewno było to SB. Pomyślałem jednak, że pewnie tym razem przesadzam. „Strach ma wielkie oczy”, „na złodzieju czapka gore” itd. -powtarzałem sobie przysłowia. No przecież niemożliwe. Nikt nie wiedział, że mam do przekazania nadajnik. Nigdy wcześniej z nadajnikiem nie podróżowałem, ale z torbą owszem a jakoś nie rewidowali mnie codziennie na ulicy.

 

Wysiadłem na końcowym, przy dworcu PKP. Tuż obok ulica Pocztowa. Nie poszedłem jednak prosto do celu, tylko najpierw poszedłem wzdłuż 1-Maja. Szedł za mną, w pewnej odległości, tylko jeden mężczyzna. W pewnym momencie gwałtownie skręciłem w drzwi baru mlecznego. Stanąłem w ciemnym kącie. Widziałem dobrze ulicę, nie będąc z niej widzianym. No, to nareszcie pozbędę się głupiego uczucia, że jestem ścigany. Facet przejdzie spokojnie a poza nim przecież jest pusto.

Rzeczywiście przeszedł, jednak ani daleko, ani spokojnie. Stanął, zaczął się rozglądać i widać było wyraźnie, że coś zgubił. Chwileczkę, przecież może zgubił właśnie mnie? Poczekałem dość długo, aż to on w końcu się zgubił, wyszedł z mojego pola widzenia. Ostrożnie, z jakimiś obcymi ludźmi opuściłem bar i wróciłem do dworca. Bardzo korciło, by natychmiast pozbyć się balastu, parzył w ręce a Henryk już tam na pewno niecierpliwie czekał, jakieś 70 metrów stąd. Powstrzymałem się jednak i stanąłem na przystanku trolejbusowym, z którego i tak nie miałem zamiaru nigdzie odjechać. Byłem widoczny z każdej strony. Rozejrzałem się. Po przeciwległej stronie placu szedł inny mężczyzna. Też rozglądał się dyskretnie. Stanął na końcu kolejki przed kioskiem Ruchu. Co jakiś czas wodził wzrokiem po okolicy.

Wydawało mi się, że zatrzymuje wzrok każdorazowo właśnie na mnie, na krótki ułamek sekundy i potem znów lustruje dalej. Potem znowu i znowu na mnie moment dłużej, niż na innych. Źle z tobą Irek, -powiedziałem w myślach i wcale nie chodziło mi o sytuację. Uznałem, że oto dopadła mnie w końcu paranoja.

Ubeków wszędzie tylko widzę a tu dookoła pewnie sami normalni, porządni ludzie. A facet w kolejce stoi, bo może nie wie jeszcze, że papierosy szkodzą zdrowiu. Kolejka zaraz dojdzie, kupi i będzie się spokojnie truł, nie rozglądając już dookoła. Zresztą odległość do niego to jakieś ze 35 m, co ja widzę z tej odległości? Czy mogę naprawdę dokładnie widzieć jego wzrok? A właśnie, a co zrobi, jak mnie nie zobaczy następnym razem?

 

Zrobiłem jeden mały krok, zszedłem z wysepki i znalazłem się niżej, na jezdni. Teraz stojący ludzie zasłaniali mnie skutecznie, ja jednak pomiędzy nimi widziałem mężczyznę. Nie czekałem długo. Powiódł znów leniwie wzrokiem, wzrok zatrzymał gwałtownie w miejscu, gdzie spodziewał się zobaczyć mnie. Dochodziła właśnie jego kolejka do lady. Zignorował to, wyszedł z kolejki i teraz już natarczywie szukał, lekceważąc zachowanie pozorów. Ruszył powoli w moim kierunku, obserwując nerwowo cały plac.

 

Wtedy stanąłem znowu w poprzednim miejscu, dobrze widoczny i gdy oczy nasze się po chwili spotkały, zamachałem mu dłonią, dając wyraźny znak: wiem, kim jesteś, -jesteś „spalony”.

Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy na wprost. Wiedziałem już, że naprawdę mnie śledził, że to nie urojenia. On wiedział, że go odkryłem. To trwało nie dłużej chyba niż sekundę, ale to ja, pomimo odległości, zobaczyłem zakłopotanie w jego oczach, nie on w moich. Zmieszany uciekł w końcu od mojego wzroku. Nie zajmowałem się zresztą nim dłużej, nie miałem czasu. On na pewno zostanie teraz podmieniony. Przez radio przekażą mnie innemu agentowi a przecież nie zgadnę, komu. Mają w tłumie pewnie rutynowo czterech „pilotów”. Wiem to z nasłuchu radiowego, bo wcześniej to ja ich często śledziłem na falach eteru. Może im jednak zająć dłuższą chwilę takie niespodziewane przebazowanie. Na to tylko mogę liczyć, będąc „na widelcu”.

 

Nasłuch radiowy, to jeden z moich przydatnych wojennych „wynalazków”. Zanim jeszcze powstał pierwszy nadajnik, wykonałem kilka udanych stacji nasłuchowych. Uznałem, że wywiad jest kluczowym zadaniem konspiracyjnej walki, bo nie można jej skutecznie prowadzić na ślepo. To też była bardzo mocna broń. Wielu z nas tylko dzięki niej poznało metody działania bezpieki, potrafiło się skutecznie przed nimi obronić. Temat jest jednak obszerny i wymaga odrębnego omówienia.

 

Na postoju nie było akurat taksówki, nie było też i kolejki do taksówek. Jest jednak jakaś szansa, że taksówka zaraz nadjedzie. Wszedłem ukradkiem na pocztę, skąd widać dokładnie i trochę z góry cały plac, łącznie z bliskim, chwilowo pustym, postojem taksówek. Jedyna możliwa teraz skuteczna ucieczka to taksówka, której nie zdążą podstawić mi ubecy. Byle szybko, zanim się przygotują.

Z piskiem opon nadjechał oczekiwany pojazd, czerwona taksówka. Podbiegłem. Prawie równocześnie podbiegł z boku jakiś mężczyzna, - dziwne, przed chwilą nie było chętnych. Stanął tuż za mną. Może całkiem porządny facet, może to też normalna a nie podstawiona specjalnie dla mnie taksówka. Może, może. Otwieram drzwi taksówki i tak na wszelki wypadek nagle się cofam z otwartych już drzwi i proponuję stojącemu za mną mężczyźnie: „proszę bardzo, panu się chyba śpieszy”. Osłupiały mężczyzna zamiast się ucieszyć, bełkoce wzbraniając bez sensu: „Ależ nie, dlaczego?”. „Bo ja bardzo nie lubię czerwonego koloru!” – odpowiadam z naciskiem i popycham go delikatnie lecz stanowczo w drzwi samochodu, widząc kątem oka, że tymczasem nadjeżdża, już bez pisku opon, normalnie i z innej strony, inna taksówka. Wsiadam w nią i ruszamy.

Ciekawe, czy posłałem właśnie jednego z „pilotów” podstawioną taksówką? Byłoby śmiesznie. Tego się już jednak nie dowiem. No, ale chyba nie mieli czasu, żeby przygotować kolejno aż dwie, - przebiega mi przez głowę. Zresztą, wybór miałem raczej bardzo ograniczony.

Dokąd? - pyta taksówkarz. Sasankowa, - rzucam. Bardzo proszę szybko, - dodaję. Jedziemy rzeczywiście szybko. Taksówkarz na szczęście jest z tych, których nie trzeba zachęcać do ostrej jazdy. Mam szczęście.

Wpadam do domu, zamieniam nadajnik na wypełniacz, czyli pudło z butami, wybiegam, wsiadam i mówię bez zastanowienia: Narutowicza 34 mieszkania 5A. Głupio podaję adres, taksówki nie wwożą z zasady do mieszkań, pewnie zresztą tak i lepiej. Odczuwam jednak kolosalne odprężenie i myślę już na inny temat.

Nadajnik zabezpieczony, z domu go raczej nie wezmą, nieraz próbowali bez skutku. Teraz już tylko odciągnąć pogoń od domu, jak najdalej. Odciążyć rodzinę, zapobiec rewizji. Podany adres jest naszym poprzednim, nieaktualnym już adresem zamieszkania. Niech sobie pojeżdżą po mieście. W końcu mnie złapią, ale bez nadajnika. Niech kombinują, czy go w ogóle kiedykolwiek miałem.

Obok nas pojawia się nagle znajoma sylwetka, to odnalazł się biały fiat. Pozbierał już z ulicy wszystkich „pilotów”, trochę mu to zajęło, ale teraz merda z zadowoleniem ogonem. Nie wie, że przegapił najważniejsze. Nie zatrzymują mojej taksówki, ciekawi są zapewne, gdzie pojadę z tymi butami, - no, w ich przeświadczeniu z tym nadajnikiem.

Koło hotelu Victoria, tuż za nami, niespodziewanie dla wszystkich, robi się „korek” na jezdni. My jedziemy, ale widzę, że fiat utknął. Na wylocie Granicznej rzucam więc energicznie kierowcy: Proszę stanąć! Tu! Natychmiast! Podaję pieniądze w stosownym nadmiarze i wysiadam, zanim samochód zatrzymał się do końca. Rzucam się w przechodnią bramę. Znam tu okolice.

W ostatniej chwili, w biegu, patrzę jeszcze, z czystej ciekawości, w kierunku Victorii. Biały fiat błyska „długimi światłami”, równocześnie trąbi, wyje syreną i szarpiąc na boki przepycha się, bardzo powoli, chodnikiem przez zwarty tłum przechodniów. Tego pięknego widoku nie zapomnę już nigdy. Wskoczyłem w bramę, byłem wolny!

I tylko kiedyś, później, gdy z jakiejś demonstracji zawieziono mnie kolejny raz do siedziby SB na Narutowicza, pewien oficer, wiedząc, że nie dam się oczywiście przesłuchać, prawie towarzysko zagadnął: „a na Narutowicza 34 m.5A to jakaś pana rodzina teraz mieszka?” Skądże, -odparłem. A przecież wtedy taksówkarzowi podałem w roztargnieniu ten dokładnie adres. Musieli go nieźle przepytać.

 

 

Epizod drugi, część druga.

 

W oczywisty sposób uniknąłem zupełnie pewnej wpadki. Byłby to wprawdzie przypadek wynikający ze zwykłego chociażby rachunku prawdopodobieństwa. Ile w końcu lat można konspirować bez wpadki? W tych ekstremalnych warunkach, w tym ciągłym napięciu.

Nie czułbym nawet żadnego wstydu, porażka po latach była wpisana w tę nierówną walkę. Byłoby jednak bardzo, ale to bardzo przykro. Byłby to niestety koniec pewnej epoki.

Nie miałem niestety możliwości wyszkolenia następcy. To był zwyczajny przecież zbieg okoliczności, ale nikt ze znanych mi rzesz działaczy nigdy nie pasjonował się radioelektroniką, generacją drgań elektromagnetycznych, teorią budowy anten, propagacją fal radiowych. Tę wiedzę należało posiadać, nie było czasu nauczyć. Ja też w tej dziedzinie byłem tylko samoukiem, - a może aż samoukiem. Potrzeba naprawdę dużej pasji, by w wystarczającym stopniu opanować tę wiedzę. Nie na egzamin, - na zawsze.

 

No, ale na szczęście Opatrzność jeszcze raz czuwała nad radiem. Dla nas pozostał jeszcze tylko do rozwiązania ten jeden mały problem, - nadajnik pozostał bezpieczny w Lublinie ale był potrzebny akurat w Świdniku.

Dom był z całą pewnością ciągle obserwowany. Należało wymyślić jakiś wyjątkowo przebiegły plan.

 

W moim wieżowcu, na 3 piętrze, mieszkał nasz dobry znajomy, serdeczny przyjaciel. Znałem z grubsza jego przekonania, ale nigdy oczywiście nie wtajemniczałem go w szczegóły mojej działalności. Wtedy takie tematy stanowiły najbardziej strzeżone tabu. Sytuacja była jednak zupełnie wyjątkowa i postanowiłem wtajemniczyć Ryszarda w część planu. Nikt spoza budynku nie mógł przecież radiostacji niepostrzeżenie wynieść, mieszkaniec wieżowca mógł. Do nikogo innego nie miałem aż tak dużego zaufania. Postanowiłem zapytać.

Odpowiedź była krótka i natychmiastowa: tak! Wiedział o ryzyku, wiedział, co ma przewieźć. Uzgodniliśmy tylko szczegóły przekazania sprzętu. Pojechał. W miejscu „zrzutu” poczuł się jednak dziwnie niepewnie. Teren wydawał się normalny, ale coś jednak „nie grało”. Intuicja podpowiadała, by zatoczyć uliczkami, dla pewności, jeszcze jeden okrąg. Jak samolot pasażerski, gdy na lotnisku jest zbyt gęsta mgła. Napięcie jednak nie ustąpiło. Wewnętrzny głos nakazał natychmiast pozbyć się bagażu.

 

W połowie długiego zakrętu, gdy zniknął wszystkim z pola widzenia, zatrzymał gwałtownie Zastawę i wystawił pakunek. Teren wybrał rozsądnie, zatoczka śmietnikowa zawierała różne podobne zawiniątka. Ustawił paczkę za pojemnikiem, wskoczył za kierownicę i szybko odjechał. Zaraz za zakrętem czekał na niego milicyjny patrol. „Proszę wysiąść, otworzyć bagażnik, stanąć z boku. Samochód poddamy kontroli” - usłyszał. Nigdy dotąd w życiu nie sprawdzano mu nawet zawartości bagażnika, tym razem była to naprawdę szczegółowa kontrola całego pojazdu. Na szczęście jednak był już wtedy „czysty”.

 

Epizod drugi, część trzecia.

 

Znowu uniknęliśmy wpadki. Mógł na długo pożegnać się z wolnością człowiek porządny, który pomógł nam przecież jednak tylko incydentalnie. Trudno by było to sobie wybaczyć. My, no cóż, wliczaliśmy codzienne ryzyko w tę grę. Ta gra nas wciągnęła, mieliśmy z tego przecież również i niezłą satysfakcję. Ale tak zupełnie przypadkiem wsadzić człowieka na minę…

 

Tymczasem nadajnik jest ciągle w Lublinie, w dodatku gdzieś w śmietniku, skąd bladym świtem zabierze go rutynowo śmieciarka. Nie ma chwili do stracenia. Potrzebny jest nowy, tym razem to już na pewno dużo lepszy plan.

 

Przysłowia są mądrością narodów i chyba trzeba temu uwierzyć na słowo. Jest takie na przykład przysłowie mądre, bo bardzo stare: „gdzie diabeł nie może, tam…..”.

 

Wczesnym, bladym jeszcze świtem, gdy artyści kładą się dopiero spać - (wiem dobrze, sam czuję się artystą) -, śpieszy na pierwszą zmianę do fabryki taka sobie zwyczajna robotnica. Przybrudzona nieco kufajka, wypchane w kolanach robocze spodnie, włosy spięte na gładko, przewiązane zbyt dużą chustą. Ta chusta, zawiązana pod brodą, zachodzi też mocno na oczy, zakrywa część twarzy. No cóż, kto by się stroił do ciężkiej, fizycznej pracy. Jest chyba późno, bo jeszcze wydłuża mocno stawiane kroki w niezgrabnych butach. Idzie długim zakrętem pustej ulicy, schodzi na chwilę wszystkim z pola widzenia. Nikt nie widzi, że mijając śmietnik okrąża go szybko, zabiera paczkę, pozostawia swoją, - bardzo podobną i idzie tak aż do przystanku. Długie oczekiwanie na pierwszy poranny autobus i nie do fabryki, - do domu.

Po tej brawurowej akcji nadajnik jest znowu bezpieczny a rzekoma robotnica bierze ciepły prysznic. Tak naprawdę z zawodu jest „profesorem szkoły średniej”, w obecnym czasie bardzo aktywną działaczką zdelegalizowanej Solidarności a prywatnie moją żoną, Barbarą.

Jak dotąd, nigdy nie była aktorką. Ta dzisiejsza, kostiumowa rola, to debiut.

 

Epizod drugi, część czwarta.

 

Nadajnik został uratowany i jest znów w naszych rękach, jednak wciąż nie w Świdniku. Trzy dni minęły a przygotowanej audycji nie wyemitowano. Dla bezpieki może to być sygnał, że nadajnik uwiązł na dobre w Lublinie, zapewne na Sasankowej. Jeśli to potrwa, wezmą się systematycznie za mieszkanie. Kucie tynków, prześwietlanie ścian, w końcu mając czas i pneumatyczne młoty, każdy schowek można kiedyś odkryć.

Wolałbym przecież jednak zachować to moje laboratorium, wraz z realizowanym właśnie projektem nowej, silnej radiostacji fonicznej a także mojej najnowszej, niezwykłej niespodzianki, trzymanej przed wszystkimi dotąd w tajemnicy, - sterowanego komputerem nadajnika wizyjnego. Bardzo chciałem te prace koniecznie ukończyć.

 Trzeba działać szybko i tym razem jeszcze bardziej skutecznie. Udana emisja jest teraz wyjątkowo potrzebna.

Sprawę wzięło tym razem w ręce młodsze pokolenie. Trzeba tu powiedzieć, że Henryk Gontarz nie tylko sam jest odważny. Ma też odważną żonę i gotowe w każdej chwili do poświęceń dzieci. To właśnie oparcie w rodzinie daje mu tę niesamowitą siłę do walki, nieosiągalną u innych. Ciekawe, że wpadli na to również oficerowie bezpieki, mocno akcentując to oparcie w przechowywanej w aktach analizie postawy opozycyjnej Henryka Gontarza. Taką esbecką „laurkę” powinien sobie oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Tak powinien wyglądać wzór polskiej rodziny.

 

No, ja też narzekać nie mogę. O żonie, Barbarze, właśnie przed chwilą pisałem, grała główną rolę w epizodzie ratowania radiostacji przed poranną szarżą śmieciarki MPO. Miała też swoje, znacznie poważniejsze role w bardzo wielu epizodach tej wojny;

- Jako członek założyciel Regionalnego Komitetu Strajkowego w dniu 13 grudnia 1981 i w następnych dniach obrony okrążonego przez czołgi zakładu.

- Jako organizator podziemnego, tajnego nauczania.

- Jako organizator podziemnego kina, z którego skorzystało 1700 osób na tajnych projekcjach filmów niezależnych. Długo by wymieniać.

 

Nasza trójka dzieci też pomagała nam dzielnie. Każde miało swój udział, wybrany dobrowolnie, każde wykazało się pomysłowością i inicjatywą a także niezwykłym poświęceniem.

 

Ciekawy był dla mnie na przykład przypadek, gdy zwróciła się do mnie w areszcie, podczas rutynowej próby przesłuchania, funkcjonariuszka bezpieki, porucznik Maria Kaim, z taką oto dziwną interwencją:

„Nasz ekspert prosił szefa o natychmiastowe przeniesienie z dzielnicy, bo czuje się zagrożony, wraz ze swoją rodziną. Pana dzieci chodzą za nimi i ich śledzą. Niech im pan zakaże”.

No, ciekawe odwrócenie ról, pomyślałem sobie, - śledzą agenta bezpieki i jego rodzinę. Nic im nie robią, tylko za nimi łażą. Agent ma służbowe mieszkanie w milicyjnym bloku, mieszka wśród kolegów, ale i tak czuje się zaszczuty. A to przecież agenci, jak dotąd, śledzili obywateli. Pytam, dlaczego o tym nie pomyślał, zanim przyszedł do nas na rewizję i starał się koniecznie zwierzchnikom zasłużyć, naciągając nieuczciwie swoje „ekspertyzy”. Zabrali nam wtedy, za jego aktywnym udziałem, wszystkie cenne elektroniczne sprzęty domowe, nie mające zresztą żadnego związku ze sprawą.

A one go teraz śledzą i to agent jest przerażony, nie one. W domu nie zostawili nam nawet zwykłego radia, wygarnęli też wszystkie magnetofony, w tym prywatny sprzęt dzieci, zabrali 60 kaset z piosenkami, ojca im zamknęli w areszcie, bez przedstawienia jakichkolwiek dowodów a oni mają odwagę bawić się w podchody z agentem, którego dobrze zapamiętali z domowej rewizji. Niezłe te nasze dzieci, słowo daję.

 

Ale wróćmy do głównego tematu. Nasze córki umówiły się na szóstym piętrze wieżowca. Nasza, Anna Haczewska zawiozła tam windą zamaskowany sprytnie nadajnik a Elżbieta Gontarz schodami wniosła książki, w identycznym opakowaniu. Agenci chyba jednak obserwowali bardziej osoby całkiem dorosłe i przeoczyli tę szybką wymianę. Dziewczyny całkowicie świadomie zdecydowały się na poniesienie najwyższego w tej walce ryzyka.

 

Tego wieczoru Świdnik, po paru dniach przerwy, znów nadał kolejną audycję. Złożyła się na to praca, pomysłowość i poniesione ryzyko, wszystkich wymienionych tu osób.

 

***

 

Nie męczyłbym Państwa tym wielopiętrowym opowiadaniem, gdyby nie chęć pokazania na żywym, autentycznym przykładzie, jak wielu wysiłków było czasami trzeba, by nadać jedną z wielu, zwykłą audycję „Radia Solidarność”. To opowieść w każdym szczególe prawdziwa i przecież dotyczy jedynie jednego etapu przygotowania udanej audycji. Etapu, jak należałoby sądzić, przecież nie najważniejszego. Najważniejszy, najbardziej ryzykowny, wymagający najwyższej odwagi był oczywiście sam moment emisji.

Okazywało się jednak wiele razy, że to, co miało być stosunkowo łatwe, poprzez zwykły zbieg okoliczności mogło przesądzić o klęsce i tylko intuicja, „zimna krew”, błysk pomysłowości a wreszcie pracująca bezustannie wyobraźnia, ratowały sprzęt i ludzi od klęski.

 

Epizod trzeci.

 

Zwykły powrót z zakupów też zawsze wywoływał pytanie, – co zastaniemy w domu?

 

Wracały normalnie, we dwie, matka i córka. Wprawdzie tym razem nie z pobliskiego sklepu a ze spotkania, na którym przejęły radiostację. Miała być poddana przestrojeniu na kanał innej telewizji. „Normalka”, zwykła rutyna stanu wojny. Przejęcia dokonano w sposób absolutnie pewny, nie było więc podejrzeń o nadzwyczajne śledzenie. Byle szczęśliwie dotrzeć do mieszkania i nie wpaść całkiem przypadkowo. Tylko tyle.

 

Pamiętały jednak, jak wcześniej w Świdniku, Franciszek Zawada niosący nadajnik, został przypadkowo przez ulicznego milicjanta zagadnięty, co niesie w worku na plecach. Nie wiedział, że właśnie poszukiwano złodzieja, po włamaniu do pobliskiego sklepu. Gdyby to wiedział, mógł ostatecznie pokazać radio. Było prawdopodobne, że milicjant, który przecież nie był wyszkolonym specjalistą, nie rozpoznałby sprzętu. Ot, elektryczna spawarka. Franciszek wybrał ucieczkę. Dogonili, złapali, skończył w areszcie. Cenny sprzęt po raz pierwszy wtedy przejęła bezpieka. Przez tzw. „głupi przypadek”.

Oczywiste, że w aktach odnotowano ten fakt, jako sprawne działanie operacyjne. Tak przecież łakomi byli jakiegokolwiek sukcesu. Dokładna analiza tego zdarzenia wskazuje jednak wyraźnie na przypadek.

 

Barbara i Anna dochodzą już właśnie do domu. Drzwi wejściowe budynku, parę schodków, drugie oszklone drzwi. Za chwilę upragnione mieszkanie na parterze. Rozdzielają się jednak, - tak na wszelki wypadek. Anka z kluczem w ręku podchodzi do drzwi, Barbara z wypełnioną siatką chowa się za załomem klatki schodowej i czeka na sygnał. Czeka krótko.

Z wnętrza otwartego właśnie mieszkania rozlega się donośny głos córki: „O! Panowie u nas znowu! No cóż… nie spodziewaliśmy się wprawdzie wizyty, - jak zwykle zresztą”. Mówi coraz głośniej i coraz bardziej kierując głos w stronę klatki schodowej, po czym zamyka ze znaczącym hałasem drzwi.

 

Wyobraźmy sobie przez krótki moment, co czuje matka, słysząc te słowa. Ale jakie ma wyjście? Pomóc dzieciom? Wejść i pilnować prawidłowości rewizji, przeprowadzanej teraz jedynie w obecności trójki dzieci? Pilnować, żeby nie podrzucili fałszywych dowodów, czegoś po prostu nie ukradli? (U znajomych zniknęły podczas esbeckiego przeszukania złote pierścionki, – co zresztą jest do dzisiaj odnotowane w protokole, bo właścicielka precjozów okazała się bardzo uparta).

To wszystko przebiega przez głowę w ułamku sekundy, ale czy ma jakikolwiek wybór, z nadajnikiem trzymanym w ręku? Mogła tylko zaufać dzieciom, że sobie poradzą. Poszła schodami na najwyższe, jedenaste piętro i przeczekała kilkugodzinną rewizję, siedząc skulona na schodach, do końca.

Zastanów się matko, co w podobnej sytuacji przeżyłabyś ty?

 

Epizod czwarty.

 

Kłopoty przychodziły z reguły wtedy, gdy na skutek zachłyśnięcia sukcesem, następowało, choćby nieznaczne, rozluźnienie koncentracji. To głównie żelazna dyscyplina chroniła nasze radio. Raz jednak, tylko jeden jedyny raz, złamałem własne zasady i pojechałem sam osobiście do Świdnika. Ten dzień okazał się potem dla mnie dniem wyjątkowo długim. Gdyby go jednak zabrakło, nie wiedziałbym do dziś, jak w praktyce brzmiały te niecodzienne emisje „Radia-S”. Powtarzać mógłbym dziś jedynie zasłyszane relacje.

 

Wobec narastających trudności z przekazywaniem nadajnika do niezbędnego serwisowania, Henryk poprosił, bym wyjątkowo to ja odwiedził jego bohaterskie miasto. Nie było już czasu na wożenie sprzętu a przygotowana jest audycja, która koniecznie musi być wyemitowana dzisiejszego wieczoru. Charakter audycji wykluczał nadanie jej z poślizgiem. „Zrób raz wyjątek Irek”, powiedział. „W końcu to jedyna okazja, byś osobiście usłyszał efekt swojej pracy. Należy ci się to. Siądziemy spokojnie przy kawie, ciasteczku, sam usłyszysz, jaka to niesamowita frajda.”

Pokusa była nie do opanowania a argumenty Henryka bardzo przekonywujące. Od lat słyszałem te barwne opowieści. Dokładnie wiedziałem teoretycznie, jak to się odbywa, ale usłyszeć na własne uszy…

Awaria sprzętu też była niewielka, oceniałem, że uporam się z nią w kwadrans, wykorzystując przenośny zestaw narzędzi.

W torbę, która w epizodzie drugim służyła do transportu nadajnika, upchałem tym razem narzędzia. Kupiłem bilet pekaesu i pojechałem. Wprowadzono mnie do małego pokoiku w nieznanym mi mieszkaniu. Na stole stała za to znajoma radiostacja. Po kwadransie rzeczywiście była już w pełni przygotowana. Nie było na co czekać. Pożegnałem gospodarza i poszedłem do Henryka. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Czas zleciał niepostrzeżenie. Henryk spojrzał na zegarek, podkręcił głos w odbiorniku. „Czas dochodzi”- powiedział.

I nagle w telewizorze ucichła fonia. Przez sekundę w głośniku zabrzmiało coś jakby ciche chrumkanie. To dostraja się automatycznie synteza częstotliwości – przemknęło mi przez głowę. I nagle czysto i klarownie zabrzmiał sygnał radiostacji. Po nim zapowiedź: „Tu Radio Solidarność Świdnik!”. Dech mi zaparło. To było przecież dokładnie to, czego się spodziewałem, -a jednak. Jakież wrażenie musiało to robić na ludziach, dla których było to niespodzianką, zaskoczeniem, magią prawie. Wejść na potężną, rządową telewizję…, to nie mieściło się na ogół w głowach.

„Już są”, -usłyszałem po chwili z kuchni. To Elżbieta Gontarz, córka Henryka, podaje komunikat ze stanowiska obserwacyjnego w zaciemnionym pomieszczeniu od strony północnej.

Zobacz sobie, jak sprawnie działają, dodaje Henryk. Z ciekawości sprawdziłem, - zza węgła garaży wychylały się w mroku trzy głowy. Dalej stał służbowy, czerwony polonez. To oni, zawsze tu dyżurują po rozpoczęciu audycji – usłyszałem wyjaśnienie.

Byliśmy spokojni, tu nie mamy sprzętu, nadaje oczywiście ktoś inny, Henryk nie naraziłby mnie na bezpośrednie ryzyko. Picie kawy nie stanowi jeszcze naruszenia prawa w tym zmilitaryzowanym kraju. Mamy dwudziesty wiek i pozory cywilizacji. Dokończyliśmy spokojnie miłej rozmowy.

Problem zaczął narastać, gdy, chyba dwie godziny później, obstawiający cywile wciąż nie opuścili posterunku. Przyjechałem tu autobusem, tak też zamierzałem odjechać. Zbliżał się termin ostatniego kursu do Lublina. W ostatniej chwili zdecydowałem, że jednak pójdę. Niezwykle odważna córka Henryka uparła się, żeby mnie odprowadzić. „Musimy wiedzieć, czy nasz gość odjechał bezpiecznie, żeby zawiadomić rodzinę w razie aresztowania” – brzmiało tłumaczenie. No nie wiem… - odparłem, ale nie było gadania, zostałem odprowadzony.

Polonez jechał cały czas równolegle z nami, aż do przystanku. Nadjeżdżał właśnie ostatni pekaes. Wskoczyłem, machnąłem na pożegnanie.

W czarną noc, za jadącym pojazdem widać było wciąż dwa okrągłe ślepia reflektorów. Dopiero przed przystankiem, gdzieś w polu, polonez wyprzedził nas szybko. Na przystanku wsiadł jeden młody mężczyzna. Ubek, - pomyślałem sobie.

Już w Lublinie, jadąc miejską komunikacją, miałem trasę z przesiadką. Sprawdzałem dyskretnie, czy ktoś towarzyszy mi przez całą drogę, ale nie. Jeżeli mnie nawet śledzą, to wymieniają „pilotów” na każdym etapie. Chyba jednak zaniechali, widząc, że wracam spokojnie do domu. Na wszelki wypadek wykonałem nawet, stosowany w filmach akcji numer i wskoczyłem w biegu do zamykających się już drzwi autobusu. Omal mi torby nie przytrzasnął, tak się postarałem. Nikt za mną jednak nie próbował skakać. Czułem się nieco zlekceważony.

Droga upłynęła szybko. Nie zdążyłem się nudzić. Wysiadając w pobliżu domu poczułem jednak ulgę. Wokół sami życzliwi ludzie, około 10 osób, mocno spóźnieni, wracali do domów na bardzo późną kolację. Było około dwudziestej trzeciej. Poczułem odprężenie i życzliwość do całego świata.

Błogi nastrój zakłócił nagły szczęk zatrzaskujących się na przegubach dłoni kajdanek. To na moich przegubach, - zauważyłem z niejakim zdziwieniem. A więc jednak…

„Czy to jest, napad? Mam wołać milicję?” –spytałem stanowczo, chociaż było oczywiste dla wszystkich, że niezupełnie szczerze. „Służba bezpieczeństwa, proszę oddać torbę”. OK., ale nieście ją przede mną, żebym cały czas widział. Tak też się stało. Jeden niósł torbę, jak zgniłe jajo, cały czas na widoku. Tyle, że niedługo, bo na chodnik prawie natychmiast wjechał podstawiony, cywilny samochód. Wylegitymować się – zażądałem. „No niech pan nie przesadza, znamy się przecież tak dobrze”.

 

Na miejscu, w głównej kwaterze bezpieki, cywile celebrowali służbowe czynności. Pewni byli, że nakryli mnie właśnie z nadajnikiem, co bardzo podniosło ich poziom samozadowolenia. Absolutnie nie zamierzali się spieszyć, skracać tak miłego klimatu sukcesu. Należy to przecież teraz starannie rozegrać.

Torba rzeczywiście spoczywała cały czas na moim widoku, żebym potem nie twierdził, że coś podrzucili. Należy mnie jednak wystarczająco zmiękczyć, bo pewnie zlewam się potem ze zdenerwowania i im dłużej, tym będę przystępniejszy. Ja oczywiście też grałem swoją rolę do końca i udawałem twardego, ale za wszelką cenę pilnującego torby. Tak, jakby moim największym marzeniem było, żeby ją unicestwić lub przynajmniej natychmiast wyrzucić przez okno. Gra toczona była równo i starannie z obu stron, ale tylko ja wiedziałem, jaki będzie finał przedstawienia. Nieodległa przyszłość miała jednak to moje wyobrażenie przerosnąć.

 

Posiedzieli tak ze mną w milczeniu najpierw prawie godzinę w jednym, potem godzinę w innym pokoju. Zmieniali się, oglądali mnie sobie dyskretnie, telefonowali ściszonym głosem, napawali się chwilą, ale rozmowy żadnej nie próbowali nawiązać. Po pewnym czasie wszedł oficer, nawet niezbyt wysoki stopniem, bo zaledwie kapitan, - trochę poczułem się tym zlekceważony, ponieważ sądziłem, że skoro czekają tyle czasu, to na jakąś bardzo wysoką „szychę”. Szycha jednak z pewnością obserwowała wydarzenie z ukrycia.

 

Kapitan usiadł naprzeciw, chrząknął i wygłosił uroczyście: „no proszę to teraz pokazać, niech pan to wyjmie z torby”. Postanowiłem go zaskoczyć, więc nie ruszywszy się nawet, odparłem od niechcenia:

- Proszę bardzo, niech pan sam wyjmie, tylko ostrożnie. Torba stała bowiem na stole, w równej odległości między nami.

Kapitan znieruchomiał i nie bardzo wiedział, jak w tej sytuacji postąpić. Nie wypadało mu dać sobie narzucić moją wolę, z drugiej strony im dłużej będzie zwlekał, tym jego porażka będzie dotkliwsza. W końcu chyba zrozumiał, że ja się nie ruszę na pewno i pociągnął torbę w swoim kierunku. Zajrzał i … znieruchomiał.

- Tu nic nie ma, jakieś śmieci - wymamrotał.

- A co by pan chciał? - spytałem z troską.

- No to, po co pan z tym właściwie do Świdnika jeździł?

- A…, z tym? Wie pan, telewizor się koledze popsuł. To właśnie są, - narzędzia.

(Z reguły nie rozmawiam z bezpieką, ale tym razem mnie korciło, bo dialog zapowiadał się przekomiczny). Zadzwonił telefon, kapitan z uwagą wysłuchał i odmeldował: tak jest!.

- Aha, to my to zatrzymamy, do sprawdzenia, a pan to zaraz, w takim razie, pójdzie do domu.

- Tylko pokwitowanie proszę, bo to cenne jest.

- Jak to? Co tu pan ma cennego? Pan żartuje.

- No, te szczypce chirurgiczne na przykład, które pan właśnie trzyma, to są z takiego specjalnego stopu, francuskie -odparłem.

Spojrzał z bliska, bezgłośnie odczytał: „Facom - France”, mina mu zrzedła, z wyraźną rezygnacją rozłożył kartkę papieru i zaczął powoli kaligrafować. A leżało przed nim tak około 50 przedmiotów, każdy zupełnie inny. Przy trzecim eksponacie w końcu spytał: - A jak ja mam to właściwie nazwać?

- No nie wiem, ale musi być dokładnie, bo wie pan, jakby zginęło…

Spojrzał na mnie z niesmakiem, znowu na wysypane na biurko „śmieci”, zmiął kartkę i z wyraźną ulgą wygłosił:

- Właściwie to nie będziemy tego zatrzymywać. Nie ma potrzeby. Pan to zabierze. Może pan iść.

- Gdzie właściwie? - spytałem leniwie zaciekawiony.

- No, do domu - odparł ze zdziwieniem.

- Do domu o tej porze (była akurat pierwsza w nocy) to ja na pewno nie pójdę, - odrzekłem stanowczo.

- Jak to? Do domu pan nie chce?

- Porwaliście mnie dokładnie spod samego domu. Musicie mnie tam teraz odwieść.

- To niemożliwe, - rzucił wyraźnie dotknięty

- No to ja tu zostaję. Nie śpieszy mi się. Na ulicy jest teraz niebezpiecznie.

Po tym stwierdzeniu oparłem łokcie na biurku, dłońmi podparłem głowę, wyraźnie szykując się do przespania tu nocy. Kapitan nie usiłował mnie nawet przekonywać, że to właśnie tutaj jest najbardziej niebezpiecznie. Był niebotycznie zdziwiony, urażony i jednocześnie wyraźnie zakłopotany, - nie wiadomo, co bardziej.

- Jeszcze nikogo, nigdy, nie odwoziliśmy - stwierdził i wypadł z pokoju.

 

Zostałem sam. Słyszałem przez zamknięte drzwi burzliwą dyskusję, jakby gdzieś w sąsiednim pokoju lub na korytarzu. Jedyny zrozumiały strzęp wykrzyczanego zdania brzmiał: - …no przecież dyżur dawno skończyłem, ile ja tu mam godzin jeszcze cholera siedzieć, podmianę mi jakąś dajcie, pierwsza w nocy minęła, jak to, że nie ma, kto?… -i dalej tekst znowu stał się nieczytelny. Zorientowałem się tylko, że to chyba do słuchawki telefonu było wykrzyczane.

 

Bawiłem się setnie. Owszem, wiedziałem, że u mnie w domu nie śpią. Martwią się przecież okropnie, bo moja nieobecność o tej porze w domu była jednoznaczna. A to oczywiście mogło w następstwie oznaczać także rewizję i w domu. No, nie teraz, - rano o szóstej. Czy da się z taką perspektywą spać?

Oczywiście ktoś powie, że powinienem przestać się przekomarzać i pójść sobie, skoro nie zatrzymują. No i nie trzymać kapitana bezpieki, bo może też na niego ktoś tam w domu czeka.

Nie, nie, akurat ja nie widziałem w tej sytuacji dla siebie wyboru. Nadarzyła się oto rzadka okazja wspaniałego odwetu. To było silniejsze ode mnie. Musiałem, pomimo wszystko, do końca przeprowadzić tę grę.

 

Za pozbawienie nas obojga dobrze płatnej pracy, którą lubiliśmy wykonywać, za te niezliczone rewizje w naszym mieszkaniu, za ciąganie na przesłuchania, - wbrew obowiązującemu nawet wówczas prawu - naszych nieletnich dzieci, za odtwarzanie z taśmy, podczas przesłuchań naszej córki, z sąsiedniego pomieszczenia nieludzkich krzyków kobiety, sugerujących jednoznacznie, że to odgłosy przesłuchiwania jest matki, zabranej wraz z nią. (Taki ubecki żarcik, wzorowany na humorze rodem z KGB).

Okazja pozwoliła mi z nich zakpić, zadrwić, ośmieszyć. To oczywiście jeszcze bardzo mało, ale równocześnie to jednak ogromna satysfakcja.

 

Kapitan, jakby już nie ten sam, w całej postaci zwiędnięty, wrócił do pokoju, padł na krzesło naprzeciw i nie odezwał się już ani słowem przez dwie bite godziny. A biły go i to bardzo, jego własne myśli. Już widział przecież w wyobraźni ten piękny mundur galowy majora, który włożyłby na pierwszomajowy pochód a który właśnie odleciał gdzieś w dal, jak sen jakiś złoty, a teraz zostały już tylko te nocne niechciane nadgodziny. A tam w domu cieplutkie łóżeczko… A on tu siedzi, a przecież można było, choćby ukradkiem, spojrzeć wcześniej do tej torby i nie byłoby teraz takiego zawodu. Oj, gdyby…

Ja w niezmienionej pozycji z głową wspartą na rękach udawałem sen. Równy, miarowy oddech. Nie wolno było jednak zasnąć, nie wolno odwrócić uwagi od torby, stojącej wciąż na biurku. Tak trwaliśmy przez wieczność.

Wieczność przerwał ostry dźwięk telefonu punktualnie o trzeciej. Kapitan natychmiast podniósł słuchawkę. Całą postawą okazywał najwyższą nadzieję. Tak jest! Tak jest! – odpowiedział w podnieceniu. A do mnie już dużo ciszej:

- Pojedzie pan do domu. Odwiezie pana milicyjny patrol.

 

Bez słowa wstałem, zgarnąłem torbę, odwróciłem na pięcie i wyszedłem do wyjścia. Szedłem sam korytarzami. Uzbrojony strażnik zasalutował mi w drzwiach wyjściowych na dole, - pewnie wziął mnie za kogoś innego. Na zewnątrz już czekał radiowóz.

 

 

Znam przypadki zupełnie odwrotne, np., gdy widziano na korytarzu tego samego właśnie gmachu, działacza, klęczącego na kolanach i proszącego o litość. Znam jednak jeszcze tylko jeden przypadek analogicznego do opisanego powyżej, zachowania osoby zatrzymanej. Dużo później opowiedział mi podobną w zakończeniu historię Henryk Gontarz. On również postawił się twardo bezpiece i odmówił opuszczenia esbeckiej „jaskini lwa”. Też w końcu odwieźli go z Narutowicza w Lublinie do domu w Świdniku.

Nie wiem, która przygoda była wcześniej, która utorowała drogę, wiem tylko, że skoro opowiedział mi to Henryk, to obie są na pewno prawdziwe.

 

***

 

Takich epizodów mógłbym przytoczyć tu więcej. I byłyby nie mniej ciekawe. Wybrałem te właśnie, bo mam pewność, że są w stu procentach autentyczne, że nie dodano tu upiększającej fabuły, bo uważny czytelnik na ich podstawie ma możliwość autentycznego wczucia się w tamtą, zupełnie wyjątkową „epokę”.

 

Po przeczytaniu dowolnego fragmentu i zamknięciu oczu masz możliwość przeżycia tamtych dni, wczucia się w tamten klimat. I chociaż jestem z zamiłowania filmowcem, uważam, że jeżeli masz w sobie wystarczające bogactwo wyobraźni, zobaczysz więcej, niż na najlepiej wykonanym filmie. Usłyszysz głosy, poczujesz powiew wiatru, poczujesz tamten zapach, - po prostu wtopisz się w klimat. Takie bogactwo daje tylko dobrze napisana książka, - jeśli masz wyobraźnię. Tę wyobraźnię, która wtedy pomogła nam wytrwać.

 

*

 

„Radio Solidarność” to wprawdzie dzieło małej garstki ludzi, to jednak równocześnie piękny przykład pracy zbiorowej. Każde zerwane ogniwo mogło tę pracę zniweczyć. Dlatego ogniwa budowaliśmy silne. Udawało się przez całe lata i nie był to tylko przypadek, choć z pewnością wiele zawdzięczamy również szczęśliwym przypadkom.

Wielu powie: Bóg nam sprzyjał w słusznej sprawie. I z pewnością jest to racja, bo naukowy rachunek prawdopodobieństwa wyklucza możliwość występowania samych jedynie szczęśliwych przypadków.

Udawało się, pomimo zmasowanego działania wrogów zewnętrznych, pomimo intensywnego działania „osobowych źródeł informacji”, w postaci 14 tajnych współpracowników umieszczonych nieraz bardzo blisko, a prawdopodobnie także pomimo działalności wyszkolonego agenta, mającego decydujący wpływ nawet na niektóre kluczowe decyzje konspiracyjnych władz Związku. To jednak tylko zwiększa wagę trwającego latami sukcesu twórców Radia-S i wagę ich ostatecznego zwycięstwa.

Czyż można dziś w pełni ten sukces docenić? Czyż można go sobie choćby w pełni wyobrazić?

Czy w przyszłości, w przyszłych pokoleniach Rodaków, gdyby padło znów hasło „Ojczyzna w potrzebie”, znajdzie się grupa tak sprawnie współdziałających, zdeterminowanych „komandosów stanu wojennego”?

Lepiej, by już nigdy nie było potrzeby, ale przecież, jak powiedział wielki mędrzec naszej epoki, Jan Paweł II - „Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze”.

III

 

POST SCRIPTUM

 

Minęło sporo czasu, był dzień 10 i 11 września 2005. Zbliżała się 25. rocznica Radia Solidarność. Zostaliśmy przez kolegów z Warszawy uroczyście zaproszeni na pierwsze po latach spotkanie jego twórców.

Warszawa, Pałac Kultury - wciąż z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu nie rozebrany jeszcze symbol sowieckiej okupacji.

Piękna uroczystość w Muzeum Techniki, łzy wzruszenia cisnące się do oczu. Na sali 130. twórców i działaczy Radia Solidarność z całego kraju. Działali w absolutnej izolacji, nie mieli z sobą żadnych kontaktów. Tak właśnie wtedy było trzeba.

Im dalej od stolicy, tym większe mieli trudności, tym bardziej odcięci od niezbędnych, zachodnich podzespołów, objętych amerykańskim embargiem i jeszcze bardziej boleśnie odcięci od środków finansowych. Im mniejsze miasto, tym trudniejsze były także emisje, trudniejsza konspiracja, trudniejsze przetrwanie.

A jednak osiągali w tych warunkach spektakularne sukcesy. Uzyskiwali największe zasięgi emisji, konkretnie potwierdzone dziś w dokumentach IPN, (bo opowiadać z pamięci, to sobie po latach można cuda a co rok sukcesy jakby rosną, - wiarygodne dla historii są tylko fakty potwierdzone z obu stron).

 

Po każdej prezentacji zrywa się burza oklasków. Nasza delegacja Radia Solidarność Lubelszczyzny mocno reprezentowana przez robotników z WSK Świdnik a także przez równie bohaterskich działaczy z Puław. Ich widzę po raz pierwszy w życiu. Jest nas parę tylko osób, ale to przecież prawie komplet.

Po mojej prezentacji Regionu podchodzi z rozwartymi ramionami główny animator Radia Solidarność Ziemi Puławskiej, Zenon Benicki. Ściskamy się serdecznie przy aplauzie sali. On dziękuje za doskonały sprzęt, ja jemu za tak bohaterskie wytrwanie do samego końca, aż do pamiętnych zwycięskich wyborów.

Jest pięknie. Czujemy, że Solidarność, ta autentyczna, wbrew tak wielu opiniom a również wbrew naszym własnym niedawnym odczuciom, wciąż żyje.

 

I tak wspaniale jest aż do konferencji prasowej. Gdy jednak na sali zabrakło już prawie ludzi z „terenu”, gdy pojawiły się telewizyjne kamery, przyjaciele ze stolicy prawie zapomnieli o kolegach. I nic też dziwnego, że gazety i telewizja wieczorem podały, że Radio Solidarność stworzyła bohaterska jak zwykle Warszawa, jej wybitni naukowcy z paru stołecznych uniwersytetów a reszta kraju, wsparta genialną myślą techniczną i sprzętem ze stolicy, też próbowała później dorównać. O robotnikach, jak zwykle, nikt już nawet nie wspomniał.

I ten zupełnie fałszywy obraz poszedł „w Polskę” i to tuż po tej chwili, gdy w efekcie dwudniowych obrad, jednomyślnie postanowiliśmy dołożyć wszelkich starań, by w końcu odkłamać historię.

 

A przecież raz w moim życiu było już tak pięknie, że szliśmy ramię w ramię: wybitni naukowcy z uniwersytetów, ja i ci robotnicy z WSK i innych bohaterskich zakładów pracy. W pojedynkę nie mielibyśmy wtedy żadnych szans.

Jaką szansę damy przyszłej Polsce, gdy znowu pójdziemy osobno?