Kurier z 12.05.2006
MAGAZYN: Konspirator

WSPOMNIENIA

Czy bohater w chwili chwały myśli o swoim bohaterstwie? Czy jest świadomy wielkości swoich czynów? Ireneusz Haczewski właśnie odebrał z rąk prezydenta Polski Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski nadany za całokształt konspiracyjnej pracy. W chwilach, które później przyniosły mu chwałę, nie czuł, że wykuwa historię. Był zwykłym człowiekiem, który marzył i bał się, tęsknił za żoną, kochał ją i wyrzucał sobie lata bezczynności. Powiedział mi to...

Urodził się na kresach w Borszczowie, w rodzinie, która jak twierdzi „skazała go” na walkę o wolną i niezależną ojczyznę. Do szkoły poszedł już w Lublinie – tu osiedlili się jego rodzice po ucieczce przed ukraińskimi nacjonalistami.
– Rodzina wpoiła mi przeświadczenie, że żyjemy w tymczasowej rzeczywistości, że wpływy sowieckie nie są dla nas naturalnym środowiskiem – tłumaczy. – Dzisiaj czuję, że obecne, młode pokolenie odbiera tę naszą „walkę o niepodległość” jako wyświechtany slogan, ale to określenie w moich młodzieńczych latach miało realną wartość!
Dla małego Irka przekładało się choćby na atmosferę tajemnicy, gdy sąsiedzi przychodzili do Haczewskich posłuchać londyńskiego radia. W prośbach ojca o dochowanie rodzinnego sekretu.
O fascynacji radiem, dzisiaj po prawie pół wieku, dalej opowiada jak o ucieleśnieniu wolności, jak o żywiole wolnego słowa. Kiedy miał 16 lat przeżył coś, co ukierunkowało jego życie. Z części zdobytych z wszelkich możliwych źródeł buduje swój pierwszy w życiu nadajnik radiowy. Z bijącym sercem zasiada przed jego mikrofonem, opowiada historie, zapowiada piosenki nadawane z przystawianego do nadajnika radyjka, sprawdza zasięg swojej „rozgłośni”. Nadaje przez 3 miesiące.
– Myślałem, że ma zasięg maksymalnie kilkuset metrów – mówi. – Nieoczekiwanie, kolega, który mieszkał dobre 3 kilometry ode mnie, powiedział mi, że słyszał w radiu mój głos.
To samo słyszał też ktoś zdecydowanie mniej przyjaźnie nastawiony. Ktoś, kto w pasji 16-letniego Irka dostrzegł realną groźbę.
– Zostałem aresztowany w trakcie zajęć szkolnych – wspomina. – Tajniacy wyprowadzili mnie z liceum im. Stanisława Staszica. W domu zrobiono rewizję, przekopano wszystkie moje rzeczy. Zbierano dowody na moją nielegalną działalność.
Sprawa przeciekła do prasy i nagle stała się głośną aferą. Z pierwszej strony pisał o niej Kurier Lubelski i warszawski Expres Wieczorny. Przypadek Haczewskiego stał się przyczynkiem do niesamowicie ostrej jak na tamte czasy krytyki systemu wychowania.
– To dowód na niewydolność systemu działającego odpychająco na młodzież – pisały gazety.
16-letni wywrotowiec bał się. Coś, co wydawało mu się realizacją marzeń o wolności, państwo potraktowało jako zagrożenie. Czy już walczył z systemem?
– Reakcja aparatu bezpieczeństwa zaskoczyła mnie gwałtownością – wspomina. – Byłem przez kilka miesięcy przesłuchiwany, stanąłem nawet przed sądem.
28 marca 1958 roku Kurier Lubelski na pierwszej stronie znowu zamieścił zdjęcie Ireneusza Haczewskiego, ukazując jak bardzo młody człowiek się zmienił. Jak spożytkowano jego pasje w pracy społecznej.
Rozdział zamknięty? Może częściowo, bo po całej sprawie Irek chciał zniknąć z pola widzenia bezpieki. Miał świadomość, że kiedyś w przyszłości nadejdzie czas rozgrywki o niepodległość. Wyobraźnia podpowiadała mu, że będzie to prawdziwa walka. Nie chciał być wyeliminowany zaraz na początku, tylko dlatego, że miał już swoją teczkę w archiwach.
– Wokół mnie nie było czegoś, co można by nazwać niepodległościowym podziemiem – mówi. – Oczywiście wyczuwałem, że wielu ludzi podziela moje poglądy. Jednak powiedzmy sobie szczerze: byli też ludzie, którzy mimo uciążliwości potrafili żyć w tej rzeczywistości. Przyswajali zasady, godzili się na nie. Czułem się samotny.
Przez następne dwadzieścia lat, prowadził swoje zwykłe życie. Uśpienie. Wojsko, małżeństwo, praca, dzieci – jak zwykły obywatel, ale w wojsku był najlepszym strzelcem swojego batalionu. Rozwijał umiejętności, które uważał za przydatne w tej walce, która przecież miała nastąpić.
– A potem w kraju wybuchła „Solidarność”! – wspomina. – Pracowałem wtedy w Domach Towarowych Centrum jako kierownik stoiska RTV. Idea związku zawodowego pojawiła się w moim życiu niespodziewanie. Poznałem inne niż zbrojne metody walki o wolność.
O pierwszym wiecu Ireneusza Haczewskiego poinformował Julian Dziura, człowiek, który słuchał w sklepowym radiowęźle montowanych przez niego audycji. Poszedł chętnie i zgłosił swój zakład w poczet członków-założycieli NSZZ „Solidarność”. Rok upłynął na budowie komórek związkowych, wspieraniu żony, którą wybrano w skład Zarządu Regionu i jako delegata na I Krajowy Zjazd „Solidarności” w gdańskiej Olivii.
Ireneusz dokładnie pamięta, kiedy wrócił do swojej radiowej pasji. To był wieczór i noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. By uchronić żonę przed internowaniem, odprowadził ją do rodziców. Siedział w pustym mieszkaniu, ściskając w dłoni walkie-talkie, przez które miał ostrzec ją przed nadchodzącą bezpieką.
– Rano poszliśmy do centrum – wspomina. – Widziałem żołnierzy z karabinami pod centralą telefoniczną, rozbitą siedzibę zarządu „Solidarności” i pomagałem w jej ewakuacji. Na ulicach ludzie, szeptem opowiadający sobie o protestach i walkach w kraju.
Szkolny kolega odwiózł jego żonę na protest do świdnickich zakładów. Ireneusz pozostał w Lublinie sam z sercem pełnym niepokoju i niepewności o los ukochanej osoby. Potem dowiedział się, że żona przeczekała pacyfikację zakładu, siedząc zamknięta przez 3 dni w studzience kanalizacyjnej. Bez jedzenia i picia. Po ciemku. Ireneusz słysząc to niemal płakał: nie wiedział o dramacie żony i nie mógł pomóc na czas.
– W tych dniach bezpieka nie dopuściła mnie do aktywnego udziału w protestach – mówi. – Wyrzucałem sobie, że przecież mogłem się lepiej przygotować, że już dawno trzeba było stworzyć konspiracyjne radio. Jak dobrze byłoby wiedzieć, co dzieje się tam, gdzie ludzie walczą o wolność. Opowiadać o tym innym.
Z części, których zawsze pełno było w domu elektronika, buduje pierwszy „solidarnościowy” nadajnik. Ukrywa go pod obudową magnetofonu „Kapral”. Początek 1982 roku upływa na wyliczaniu mocy nadajnika i wybieraniu miejsc, skąd można transmitować audycje.
Ten pierwszy „kapral” szybko przepadł. Któregoś dnia przyszło kilku młodych ludzi z podziemia, by nadać jedną z pierwszych konspiracyjnych audycji. Poinstruowani przez Ireneusza mieli nadawać z dachu wieżowca.
– W trakcie audycji przeraził ich sygnał karetki. Myśleli, że ich sygnał został namierzony i już po nich jadą – uśmiecha się Haczewski. – Uciekli, ale „kapral” przepadł.
Drugi konspiracyjny „kapral” nigdy nie nadał audycji. Trzeci okazał się przełomowy. To właśnie przy tym „kapralu” los zetknął ze sobą Ireneusza Haczewskiego i Henryka Gontarza.
– On potrzebował nadajnika, a ja sprawnego operatora, działającego w terenie! – śmieje się Haczewski.
To właśnie ich audycje, rozpoczynane słynnym sygnałem rozpoznawczym: akordem z filmu „Michał Strogov, kurier carski” stały się jedną z ikon „Solidarności” lubelskiego regionu.
– Dzięki temu, że nadajnik ukryto w obudowie „Kaprala”, przetrwaliśmy szczęśliwie nawet rewizję – dodaje Henryk Gontarz. – Funkcjonariusz służby bezpieczeństwa trzymał nadajnik w rękach!
Wozy radiopelengacyjne długo usiłowały namierzyć źródło sygnału. W końcu radiowcy wpadli: cynk podrzucił tajny współpracownik. Do wpadki wyemitowano 43 audycje poprzedzone słynnym „akordem Strogova”. Początkowo słuchacze należeli do ścisłego grona konspiracji. Potem, gdy radiostacja rozpoczęła zagłuszanie dźwięku telewizji, audycje mogli słyszeć wszyscy.
W regionie pracowały też inne nadajniki radiowe, a nawet telewizyjny, zbudowane przez Ireneusza Haczewskiego. Było kino stworzone razem z żoną Barbarą i automatyczna stacja nasłuchowa do śledzenia i nagrywania rozmów operacyjnych SB.
– Zadziwiające, ale to nie karabiny i zbrojna walka okazały się narzędziem walki z ustrojem – uśmiecha się Haczewski. – Nieskrępowana informacja i prawda! Z tym nie potrafili walczyć.

Tomasz Stawecki