Ireneusz Haczewski
Zadajmy dziś sobie proste pytanie: - czym jest informacja? Jaka była i
jaka jest dzisiaj jej rola? Jak wreszcie ma się ona do omawianego tu dzisiaj
tematu? Postaram się pokrótce przedstawić mój pogląd.
W świecie ekonomii, biznesu a więc w świecie, do którego od niedawna
zaczynamy się właśnie z pewnym trudem przyzwyczajać, informacja oznacza po
prostu zysk, oznacza pieniądze. Przeważnie uczciwe pieniądze, choć bywa też nie
rzadko, że nieuczciwy polityk lub urzędnik sprzedaje bezprawnie informacje, do
których z racji wykonywania urzędu ma dostęp. Dlaczego? Właśnie by zdobyć szybkie
pieniądze, duże pieniądze, pieniądze nieuczciwe. Afery, skandale, komisje
śledcze, prokuratury i w końcu wyroki. (No, dobrze, że wyroki).
Odnosimy jednak często wrażenie, że „za komuny” ludzie byli jacyś
uczciwsi, polityka prowadzona była czyściej. No, bo skoro prasa codzienna nie informowała,
… A więc jednak informacja. Czy jej brak był ulgą?
W świecie PRL-u, dla nas obywateli, informacja też wprawdzie mogłaby
oznaczać pieniądze, ale musiałaby to być wyprzedzająca informacja o numerkach
totolotka, jakie „padną” w najbliższą niedzielę. Można było sobie… - pomarzyć.
Tymczasem informacja w ustroju totalitarnym oznaczała po prostu władzę.
Wszechstronna informacja dla władców a dla tłumów jej totalny brak. Dla tłumów…
- dezinformacja. Dlatego nie mogło być wolnej prasy a w rządowej zagnieździła
się cenzura i wszechobecna propaganda. Zaciekle zagłuszano wolne radio z
Zachodu, wciąż śledzono obywateli, czy czasami nie przekazują sobie potajemnie informacji.
I póty ustrój mógł istnieć, póki potrafił zapanować nad informacją, póki
potrafił informację monopolizować.
Moja zupełnie prywatna definicja totalitaryzmu brzmi: ustrój, w którym
monopolizuje się informację. Cała reszta, to już tylko rzecz wtórna.
I stała się oto rzecz straszna. Rozpoczęła się epoka niekontrolowanego
rozwoju techniki, elektroniki a wreszcie informatyki. Już nie tylko, że za
sprawą tajemniczego odbicia od jonosfery docierały programy informacyjne Radia
Wolna Europa, które przy nadzwyczajnym wysiłku finansowym dawało się jednak
zagłuszyć. Jakby już tego było mało, wysoko na orbitach zaczęły krążyć satelity
telekomunikacyjne, zwane przez propagandę szpiegowskimi, które umożliwiały
niekontrolowany odbiór telewizji i radia na całej kuli ziemskiej.
I za mało było niestety pieniędzy w budżecie naszym i „wiernych sojuszników”,
by je wszystkie postrącać na Ziemię. Czyniono najpierw energiczne wysiłki
dyplomatyczne, by ograniczyć zasięg ich anten nadawczych. Na szczęście nauka
nie potrafiła na razie tak ukształtować ich charakterystyki promieniowania, by
zasięg kończył się równo z granicami państwa (ani też z granicami całego obozu).
Zresztą na Zachodzie, skąd je wysyłano, nie widziano powodu do takich
ograniczeń a trudno i bardzo niezręcznie było im to wytłumaczyć.
Wprowadzono wtedy prawo, że na odbiór satelitarny obywatel musi uzyskać
imienne pozwolenie. Spytam, - czy ktoś dzisiaj pamięta, że mieliśmy i my w
Polsce takie prawo? Pozwolenie imienne a więc żona i dzieci won z pokoju, bo
partyjny tatuś dostał od władzy przywilej, nagrodę za wierność i poogląda sobie
teraz MTV.
Brzmi to dzisiaj jak anegdota i kto nie pamięta lub o tym po prostu nie
wiedział, niech to sobie między anegdoty włoży, - bo inaczej może się przyśnić
w nocy jak koszmarny sen. Przecież i tak, kogo z nas wtedy stać było na paraboidalną
antenę, wycelowaną w przestworza?
Zagrożenie kły szczerzyło nie tylko z kosmosu. Zachodni studenci na
tych swoich uniwersytetach, całkiem chyba z nudów, wymyślili Internet, - sieć
informatyczną, wymykającą się wszelkiej kontroli. A zaraza ta mogła chytrze
przeniknąć zwykłym kablem telefonu. Prawda, że poziom naszej krajowej sieci
telefonicznej był ogólnie znany i często stanowił wystarczającą zaporę nawet
dla rozmów lokalnych. Prawda, że połączenia zagraniczne należało zamawiać na
poczcie, co chwilę rozmowa się rwała i trzeba było głośno wrzeszczeć do słuchawki.
Poważne zagrożenie wisiało już jednak na włosku. Ochrona przed zagrożeniem była
konieczna, lecz kosztowała coraz drożej. Po prostu zaczęło nas na to być nie
stać. (I, prawdę mówiąc - chwała Bogu!)
I tak dochodzimy do zaskakującej konkluzji - jednym z zasadniczych
powodów upadku komunizmu był nieoczekiwany, wybuchowy wprost postęp nauki. Informacji
nie dawało się już kontrolować. „Postępowy ustrój” zderzył się brutalnie z
postępem realnym. W takiej konfrontacji zawsze fikcja musi polec.
Ponieważ już bardzo dawno stało się dla mnie oczywiste, że komunizm
najbardziej boi się informacji, w upiornych latach stanu wojennego, wybierając
do walki broń, wybrałem właśnie informację. W bardzo szerokim tego słowa znaczeniu.
Ten wybór okazał się słuszny.
II
RADIO SOLIDARNOŚĆ LUBELSZCZYZNA
- 50 LAT HISTORII WOLNEGO RADIA
„Radio Solidarność” to dziś legenda, bo to tajemnicze, nieomalże
„kultowe” hasło, przywołujące w pamięci najskuteczniejszą broni w walce z juntą
partyjno-wojskową stanu wojennego. Każdy chce mieć w życiorysie choćby wzmiankę
o swojej roli w „Radiu Solidarność”. I oczywiście nierzadko wzmianki te dzisiaj
łatwo się dokleja. Gdyby już wtedy „radiowców” było aż tak wielu, stanowiliby
oczywiście zbyt pokaźną grupę.
Na szczęście była nas garstka. I właśnie głównie dlatego „Radio
Solidarność” przetrwało aż do końca.
*
Zacząłem bardzo wcześnie. W 1957 roku, jako bardzo młody człowiek
zbudowałem pierwszą nielegalną radiostację. Nie była to tylko zabawa,
kilkakrotnie transmitowałem też audycje Radia Wolna Europa. Bezpieka również
nie zamierzała tego zlekceważyć. Sprawa do dziś figuruje w aktach pod numerem
021/1265.
Próbowali oczywiście najpierw namierzyć, w końcu po 3 miesiącach
skorzystali z usług informatora. Zabrali mnie wprost ze szkoły, podczas
trwającej lekcji. Nawet nie doczekali do przerwy. Potem liczne przesłuchania,
proces sądowy.
Był to na moje szczęście początek roku 1958, końcówka krótkotrwałej
„odwilży”. Niewygodny byłby wtedy dla władzy nieletni więzień polityczny a tak
po prostu zastrzelić, też już nie bardzo wypadało. W tej sytuacji sąd dostał
dyspozycje od bezpieki, by sprawę szybko i cicho zakończyć.
Przez niedopatrzenie na sali podczas procesu znalazł się dziennikarz.
Nie dopatrzyła również i cenzura, Express Wieczorny następnego ranka wydrukował
na cały kraj sensacyjny artykuł na pierwszej stronie.
Takie pomyłki nigdy wcześniej i nigdy już później nie mogły mieć
miejsca, tylko tuż po pięćdziesiątym szóstym, gdy „śrubę” nagle popuszczono i
nikt jeszcze nie wiedział, na ile.
Tłumaczył się potem bezpiece przewodniczący sądu, postanowiono też
oczywiście ukarać dziennikarza. Tłumaczył się nawet funkcjonariusz bezpieki,
który proces pilotował. Wyjaśniał, że nie poszedł na rozprawę, bo sąd miał
przecież przekazane jasne instrukcje, miał tylko odczytać ustalony wyrok,
sprawa miała się odbyć przy drzwiach zamkniętych, no i oczywiście bez żadnych
dziennikarzy!
Sprostowanie do gazety napisał osobiście wysoki oficer bezpieki. Tekst
odręczny a również maszynopis, spisany z gryzmołów przez sekretarkę, są do
dzisiaj dostępne w archiwum.
W IPN czyta się to teraz z pewnym rozbawieniem, gdy mamy niezawisłość
sądów i rzeczywistą niezależność prasy, gdy nikt nie pisze już sądom wyroków a
artykułów dziennikarzom.
Wtedy, szesnastolatkowi siedzącemu na ławie oskarżonych, po długiej
serii ubeckich przesłuchań, nie było zbytnio do śmiechu. Tyle, że zaraz potem
miałem za to swoje „5 minut” w całej krajowej prasie i 40 minut wywiadu w
Polskim Radiu, praktycznie jedynym wtedy medium elektronicznym. No, bo „skoro
już mleko się rozlało”… cenzura przepuszczała na mój temat wszystko.
A sensacja była spora, - bo był to w PRL-u absolutnie wyjątkowy ewenement.
Gdybym miał kontakt z jakąkolwiek podziemną grupą, z jakąkolwiek
zorganizowaną konspiracją niepodległościową, to moje pierwsze radio oczywiście
już wtedy zapewne służyłoby walce. Pozostało jednak pierwszą młodzieńczą
wprawką, na pograniczu niezwykłej zabawy i sporego przecież technicznego
sukcesu. Z drugiej strony czy tylko? Dla bardzo wielu mógł to być przykład, że
monopol informacyjny władzy nie jest jednak taki nienaruszalny, skoro może
brutalnie wtargnąć w niego nastolatek. To powinno dać do myślenia.
Wiedziałem wtedy, miałem taką nadzieję, świadomość i pewność, że moje
młodzieńcze hobby jeszcze kiedyś się przyda w poważniejszej sprawie. Starałem
się też szybko wyjść z pola obserwacji. Liczyłem, że sprawa z czasem
przycichnie a kiedyś przecież jeszcze będziemy walczyć, - musimy walczyć.
I… - przecież się przydało, ale dopiero równo po ćwierćwieczu. (No cóż, o tyle wyprzedziłem epokę).
Ogłoszenie stanu wojennego było dla mnie czytelnym sygnałem, że
nadszedł nareszcie czas walki. Należy użyć broni, której przeciwnik boi się
najbardziej, czyli informacji.
A więc: pozyskiwanie informacji, rozpowszechnianie informacji,
archiwizowanie informacji a także nawet przechwytywanie informacji. Do pisania
na murach, do kolportowania biuletynów, rozrzucania ulotek, było wielu chętnych,
robili to z zapałem. Ja potrafiłem jednak coś więcej, - uruchomić radio.
Radio, to nadajniki
wykonane dla „Radia Solidarność”, to zaprojektowanie regionalnej sieci
„Radia-S”.
Radio, to nasłuch
radiostacji bazowych i ruchomych: „niebieskiej” milicji, pancernego ZOMO i
tajnej SB.
Radio, to wreszcie
sparaliżowanie łączności wszystkich tych służb, jeśli w ostateczności dojdzie
do walk ulicznych, do rozlewu krwi, czyli zbudowanie skutecznej,
szerokopasmowej zagłuszarki na „mundurowe” pasmo.
I właśnie te, naszkicowane dla
siebie już na samym początku cele, realizowałem przez te parę lat.
Ale i jeszcze coś więcej. Informacja to także zapis dziejących się
szybko dookoła nas wydarzeń. To bardzo ważny rodzaj informacji, bo tworzony dla
naszych wnuków, dla przyszłych pokoleń, dla historii. Najbardziej dziś
wiarygodnym, najdoskonalszym zapisem jest film. Odkąd tylko mogłem, spisywałem
historię elektroniczną kamerą, bo taką właśnie mam drugą życiową pasję i drugi,
wykonywany już wcześniej zawód.
Nakręciłem kilkadziesiąt godzin archiwalnego dokumentu. To film
dokumentujący sposoby organizacji działalności podziemnej, tajne konspiracyjne
spotkania, terkoczące równym rytmem powielacze, represje władzy, walki uliczne,
tajne występy aktorów bojkotujących rządowe media, systematyczną pomoc z
Zachodu, szlachetną inicjatywę „Solidarności Rodzin” oraz „Wakacje z Bogiem”
dla dzieci.
Informacja to przecież także rzetelne i natychmiastowe informowanie świata
o tym, co dzieje się aktualnie w naszym umęczonym kraju. I dlatego, gdy
nadarzyła się tylko okazja, podjąłem najbardziej ryzykowną wtedy pracę -
stałego korespondenta Radia Wolna Europa, nadającego na cały świat codzienne
relacje bezpośrednio z kraju, a dla jeszcze większej wiarygodności, pod
własnym, prawdziwym nazwiskiem.
Oceniając to z dzisiejszej perspektywy, miałem wyjątkowo zasobny
arsenał pomysłów. Wtedy było mi jednak wciąż mało i z pasją próbowałem jeszcze
bardziej rozszerzyć działalność. Komputerowe szyfrowanie dokumentów, niezależne
kino. To również, oczywiście wraz z moją rodziną, udało się skutecznie
zrealizować. Co by tu jeszcze?
Ten gejzer wciąż nowych, zawsze atrakcyjnych i celnie trafionych
pomysłów, często powodował niezrozumienie a z czasem nawet narastającą niechęć
tych nielicznych działaczy, którzy woleli „konspirować” spokojnie, przy czarnej
kawie z Zachodu. Dla mnie ważne były wyłącznie efekty, dla nich piastowane
funkcje.
Ta refleksja wynika jednak ze spojrzenia perspektywicznego, po latach,
gdy czytając spisywane dziś przez innych dzieje Związku, ze zdziwieniem odnoszę
wrażenie, że nie jest to opis odniesionych realnie naszych wspólnych sukcesów,
a raczej chronologiczny zapis zmieniających się bez przerwy konfiguracji struktur.
Ja ten okres widzę jednak zupełnie inaczej, w barwach o wiele
cieplejszych. Wszak wygraliśmy wojnę. Dla siebie, ale i dla znaczącej części
zniewolonego świata. Odnieśliśmy spektakularny sukces na miarę globalną, na
miarę stuleci i nie jest już dziś dla nikogo ważne, kto kiedy i komu przekazał
pieczątki. Natomiast jest ważne, bardzo ważne, kto pomagał a kto szkodził w walce.
Wtedy starałem się jednak tego nie dostrzegać i rzeczywiście prawie nie
dostrzegałem, częściowo zaślepiony adrenaliną, płynącą zarówno z ryzyka, jak
też z niekończącego się pasma spektakularnych sukcesów.
Obdarzałem najwyższym zaufaniem ludzi, z którymi, choćby i na zasadzie
przypadku, przyszło mi ramię w ramię walczyć. Skoro podjęli to olbrzymie
ryzyko, z pewnością napędzani są tą samą, co i ja, szlachetną siłą. Gotowi są
do tych samych bezgranicznych poświęceń.
Sam też dookoła widziałem, jak ta wiara w ludzi była wtedy zjawiskiem
powszechnym. Dlatego właśnie w osiemdziesiątym zdołało się skrzyknąć 10
milionów Polaków i nikt nie pytał, jakie łączą ich poglądy na przyszły kształt
Państwa Polskiego, nikt nie pytał nawet o ich niedawną przeszłość,
przynależność, wyznanie.
To wyjątkowa jednomyślność Polaków, nie mająca precedensu w historii.
Ta siła musiała zwyciężyć, zetrzeć w pył znienawidzony, zakłamany reżim, -
choćby nawet gołymi rękami. W tej chwilowej jednomyślności tkwiła jednak
groźba, że gdy euforia minie, każdy pójdzie swą odrębną ścieżką a na placu
pozostanie już tylko pusty krajobraz po bitwie. I to jest niestety normalne.
Nie dziwmy się temu. Wciąż jednak podziwiajmy, jak w chwili bardzo trudnej,
decydującej historycznie próby, Polacy potrafili wspólnie, ramię w ramię, walczyć.
I to właśnie w tej historii jest piękne, stanowi jej sens.
Wróćmy więc znowu do „Radia Solidarność”. Ono jest właśnie realnym
przykładem tej walki.
Na początek proponuję skróconą wersję encyklopedyczną abyśmy, znając
już chronologię wydarzeń, mieli swobodę przemieszczania się w czasie. Tak o
wiele łatwiej nam będzie wczuć się w nastroje i oddać klimat tych strasznych, z
drugiej jednak strony pięknych, bo bohaterskich dni.
***
„Radio Solidarność” na Lubelszczyźnie – hasło dla encyklopedii:
Po wprowadzeniu stanu wojennego, na początku
1982 roku, Ireneusz Haczewski wykonał w Lublinie dwa nadajniki UKF własnej
konstrukcji. Ich moc wynosiła 2 i 3W, co zapewniało odbiór w promieniu do
W 1983 r. Ireneusz Haczewski, poprzez swoją żonę -
(Barbara Haczewska – w 1981r członek Zarządu
Regionu Środkowowschodniego NSZZ Solidarność, delegat na I Krajowy Zjazd „S” a
13 grudnia 1981 członek założyciel Regionalnego Komitetu Strajkowego)
- został skontaktowany z Henrykiem Gontarzem, pracownikiem WSK Świdnik, który poszukiwał sprzętu nadawczego, mając nadzieję na zorganizowanie podziemnego radia. Wykonał dla niego kolejny nadajnik o mocy 5W. Henryk Gontarz okazał się doskonale skutecznym, odważnym i pomysłowym organizatorem.
„Radio Solidarność Świdnik” rozpoczęło pracę w dniu 29 kwietnia 1983r. i pracowało przez 5 lat i 4 miesiące, nadając w tym czasie 43 audycje. Początkowo na falach UKF a od 14 lutego 1984 r. na ścieżce fonii II programu telewizji, z mocą od 40 do 62W.
Sukces był nieprawdopodobny, nic mu wtedy nie mogło dorównać. SB zaangażowała olbrzymie środki w sprzęcie i ludziach, żeby ująć i zniszczyć nadajnik. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych skierowało na Lubelszczyznę najnowocześniejszy sprzęt i specjalistów z Radiokontrwywiadu. Według zachowanych, wewnętrznych sprawozdań służbowych SB, czynnie zaangażowanych w zniszczenie Radia Solidarność było łącznie ponad 350 funkcjonariuszy. Na próżno.
Nie wszyscy z ekipy radiowej długo wytrzymywali stres. Przez cały jednak czas Ireneusz Haczewski w Lublinie przygotowywał sprzęt a Henryk Gontarz organizował pracę na terenie Świdnika. Sprzęt uruchamiał najczęściej Franciszek Zawada. Starano się maksymalnie ograniczyć ilość osób zaangażowanych w pracę a również zachować nadzwyczajne, konspiracyjne środki ostrożności. Szczegółów nie znały nawet tymczasowe władze Regionu (TZR), ponieważ były uzasadnione podejrzenia, że są one inwigilowane przez SB. Akta IPN w pełni to teraz potwierdzają.
Nieco liczniejszą, kilkuosobową grupę stanowili w Świdniku spikerzy radia oraz osoby przygotowujące nagranie. Szczególnie Alfred Bondos, który zredagował wiele audycji. Byli też: Maria Mańko, Bogumiła Górka, Leszek Fijołek, „Jagoda”, Bolesław i Waldemar Kaczmarczyk, Andrzej Niewczas, Mirosław Sola, Jan Kozak i inni.
Poza Świdnikiem „Radio
Solidarność” na Lubelszczyźnie działało jeszcze w paru innych miejscowościach.
Szczególnie mocnym ośrodkiem były Puławy. Nadano tam około 30 audycji „Radia
Solidarność Ziemi Puławskiej” na częstotliwości fonii pierwszego programu
telewizji. Dzięki korzystnym warunkom lokalnym emisje osiągały skuteczny zasięg
w promieniu do
Audycje nadawano także w Poniatowej i Lubartowie a sporadycznie także w Łęcznej i Kazimierzu Dolnym.
Ponadto specjalnie wykonane miniaturowe nadajniki przerwały kilkakrotnie pracę radiowęzłów zakładowych w Lublinie, wchodząc na nie z własnym programem. Dwukrotnie przygotowane były do wejścia na pierwszomajowe przemówienia gen. Jaruzelskiego, podczas pochodu.
W przewidywaniu zastosowania przez władze tzw. „rozwiązania siłowego” i walk ulicznych, skonstruowany był szerokopasmowy nadajnik zagłuszający dużej mocy, dla pasma 172 MHz, skutecznie paraliżujący łączność pojazdów ruchomych milicji i SB, -równocześnie na wszystkich kanałach.
Wszystkie te nadajniki pracujące na Lubelszczyźnie zaprojektował i skonstruował Ireneusz Haczewski. Również przekonstruował on 3 fabryczne egzemplarze, nadesłane w późniejszym okresie z Francji, przystosowując je do pracy na ścieżce dźwiękowej TV Lublin i Kielce (TV Kielce odbierano wtedy w Puławach i Poniatowej).
Zaprojektował też sieć „Radia-S” w całym regionie, typując miejscowości dla emisji i częstotliwości pracy nadajników. Natomiast przygotowanie treści audycji i fizyczna realizacja emisji należały już wyłącznie do lokalnych działaczy w danej miejscowości. Kontakt z nimi był zapewniony w każdym przypadku tylko poprzez jedną zaufaną osobę.
Dzięki ściśle przestrzeganym zasadom konspiracji, przez 6 lat bardzo intensywnej pracy „Radia Solidarność”, żaden nadajnik nie został skutecznie namierzony podczas emisji, a w ręce SB wpadły tylko 2 nadajniki, w tym jeden zupełnie przypadkowo a drugi na skutek donosu. Pozostałe przetrwały do dziś.
Radio Solidarność na Lubelszczyźnie było prawdopodobnie najsilniejszym ogniwem podziemnego radia w kraju. Powstało dzięki inicjatywie indywidualnej. Nie było finansowane przez podziemne władze Związku. Stworzone przez aktywnych członków Solidarności włączyło się mocnym akcentem w konspiracyjną walkę i było tej walki najmocniejszym przejawem.
***
Tyle hasło dla encyklopedii. Codzienne życie daje jednak nieporównanie
więcej emocji. Przeżycia uczestników tej walki pozostały na zawsze w ich
pamięci. Wyobraźmy sobie, choć dzisiaj to z pewnością trudne, jak garstka
zdeterminowanych działaczy prowadzi przez 6 lat walkę z wyszkolonym aparatem
Służby Bezpieczeństwa, wspartym przez profesjonalistów z Radiokontrwywiadu
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tamtych jest, (jak sami zanotowali) ponad 350,
tych jest trzech, czterech, pięciu, -zależnie od sytuacji, bardzo często po
prostu sam jeden. Nie są to jednak, trzeba przyznać, ludzie tak najzupełniej
przeciętni. Dziś w aktach czytamy, jak po ponad dwuletniej działalności radia a
więc i ponad dwuletniej, bezowocnej akcji zmierzającej do jego zniszczenia, w
dniu 30 grudnia 1985 opisywał „wroga” w raporcie pisanym do swoich
zwierzchników, wysoki oficer SB:
/-/ stanowi grupę zdecydowanych i
zacietrzewionych przeciwników ustroju i naszego aparatu, która pomimo różnych
represji z naszej strony nie zaprzestała swej działalności – a kierują nią
osoby o wysokim poziomie intelektualnym i emocjonalnie zaangażowane w
działalność „S”;
- nie posiadamy źródeł informacji
tkwiących bezpośrednio w omawianej strukturze;
- w aktualnych uwarunkowaniach
Świdnika działalność radia „S” stwarza istotne zagrożenie; /-/
Widocznym niedomaganiem na tym
odcinku jest brak źródeł tkwiących w strukturze i mających bezpośredni związek
z redakcją i działalnością radia „S”./-/
Grupa organizatorów radiostacji jest
mocno zakonspirowana, prowadzi kontrolę swojej działalności i stosuje
szczególne kryteria doboru pojedynczych osób do swej działalności.
ppłk Janusz
Gębala
Oni nie znają wtedy tej opinii. Są śledzeni, szykanowani, szczuci.
Przemykają niepostrzeżenie piwnicami lub pod osłoną nocy. Przenoszą kłopotliwy
w transporcie sprzęt, który „aż parzy w ręce”, tak bardzo jest niebezpieczny,
tak bardzo pożądany przez szpicli a jednocześnie tak cenny dla nich, -radiowców
z „Radia-S”. Donieść cało, zainstalować, prawidłowo rozwinąć antenę, włożyć
kasetę - koniecznie nie pomylić strony -, dołączyć ciężki samochodowy
akumulator, uwaga (!) - nie pomylić przewodów, bo będzie huk, błysk i krople stopionej
miedzi poparzą oczy i ręce a bezcenne radio „trafi szlag”. Wszystko to na
godzinę, na punkt, na czas początku emisji, dobrany dokładnie, przemyślany
precyzyjnie. I niech popłynie znów w eter sygnał wolnej radiostacji.
A tam za tą pustką, za tą czernią nocy, za rozświetlonymi w dali oknami
czekają ludzie na ten głos wolności. Bardzo wielu ludzi, - tysiące. A więc już
tylko podłączyć czerwony kabel, - to „plus” zasilania -. Jest ciemno, niestety
nie widać koloru. Dla pewności ma węzeł i przywiązaną dodatkowo wstążkę.
Taśma poszła! W całym mieście cichnie ten zwykły, codzienny jazgot
telewizorów, nastaje krótka chwila absolutnej ciszy. Sekunda, dwie, trzy, -
och, jakie długie -… i rozlega się znana, oczekiwana melodia, a po niej czysty,
klarowny głos: „Tu Radio Solidarność!…”.
A w oddali samochody, nie wiadomo - przypadkowe, ubeckie? Helikopter
nad miastem niepokojąco niskim lotem zatacza coraz nowe kręgi, jakby szukał, -
namierzał? Horror! Po prostu horror!
I tak piąty, dziesiąty, czterdziesty już raz. Sześć lat. Aż do pełnego
zwycięstwa. Aż funkcjonariusz napisze w swoim super tajnym raporcie, mniej
więcej te słowa:
W związku ze zmienioną sytuacją
polityczno-społeczną zamykamy sprawę operacyjnego rozpracowania kryptonim
„NADAJNIK”. Akta zmikrofilmować i zniszczyć, mikrofilmy zachować przez 10 lat.
Dostęp do mikrofilmów wyłącznie za zgodą Komendanta Głównego do spraw SB.
A więc do zwycięstwa. Ale wtedy, na początku drogi, kto tak naprawdę
wierzył w szybkie, realne zwycięstwo?
Podjęliśmy walkę, bo tego wymagał nasz honor, bo nie chcieliśmy żyć na
kolanach, nie zgodziliśmy się nigdy z sowieckim zaborem, bo walczyli o to przed
nami nasi przodkowie, ginęli za to i przekazali właśnie nam to zadanie.
Kilkunastoletni obrońcy Lwowa, oficerowie z Katynia, żołnierze Powstania Warszawskiego,
rozstrzeliwani w katowniach ubeckich żołnierze AK. To powody aż nadto
wystarczające. A zwycięstwo kiedyś na pewno przyjdzie. Dziś nie mamy broni, ale
- jak Bóg da - zwyciężymy w końcu. Naszą bronią jest niezłomna wiara w
ostateczne zwycięstwo. A jeśli nawet nie nam przypadnie ono w udziale, to
naszym dzieciom, wnukom. To walka całych pokoleń Polaków, trwa przecież tak
wiele już lat. Więc trwajmy w tej walce.
*
Początek był trudny. Pierwszy nadajnik zrobiłem bardzo szybko.
Najprościej teraz było samemu nagrać audycję i nacisnąć przycisk. Korciło, lecz
taka działalność trwałaby jednak bardzo krótko, mieli mnie przecież niestety
wciąż w swoich kartotekach. Nie na tym też polega praca zespołowa, konspiracja.
Nie byłem już wtedy sam, jak w pięćdziesiątym siódmym, było nas teraz wielu,
statystycznie nawet 10 milionów. Większość z różnych powodów uciekła, garstka
jednak przecież została. Szukałem chętnych i odważnych. Chętni się znaleźli.
Przestali być jednak odważni, gdy zawyła w oddali syrena, jak się
okazało syrena karetki pogotowia, ale oni nie mieli już czasu tego sprawdzać.
Pozostał na ulicy włączony nadajnik, kręcąca się taśma z audycją i
nadzieja na sukces. Podobno ktoś audycję nawet usłyszał. Jedna, dwie osoby. Nie
uzyskałem jednak nigdy wystarczająco wiarygodnego potwierdzenia tej wiadomości.
A była to prawdopodobnie pierwsza audycja „Radia Solidarność” w Polsce. Nadana
z wiaduktu, prawie z wysokości bruku, nie z upatrzonego dachu wieżowca… - lecz
jednak.
Dopiero w następnym roku spotkałem znakomitego organizatora i
równocześnie odważnego i zdeterminowanego operatora dla radiostacji „Radia
Solidarność”. Był nim Henryk Gontarz z WSK Świdnik. W czasie, gdy ja
bezskutecznie poszukiwałem ekipy, on miał już ludzi i szukał nadajnika
radiowego. Miał akurat dokładnie ten sam pomysł, chciał uruchomić radio.
Uzupełnialiśmy się idealnie. Zaiskrzyło pozytywnie. Z radością przekazałem mu
sprzęt. I to jest właśnie moment powstania „Radia Solidarność Świdnik”, -
pierwszego ogniwa radiowej sieci.
Pierwsze nadajniki miały niewielką moc. Wymagały ponadto zewnętrznego
zasilania z osiemnastu ogniw R-20. Były jednak dobrze maskowane i znany jest
nawet autentyczny przypadek, gdy funkcjonariusz SB, podczas rewizji, wziął
radiostację do ręki, obejrzał ze wstrętem i odłożył na półkę w regale. Nadajnik
ten do dziś przechowywany jest w prywatnym archiwum, jak relikwia.
Ich zasięg dla odbiorczych
urządzeń profesjonalnych wynosiłby 50-
Zaletą nieskomplikowanego sprzętu była jednak jego stosunkowo niska
cena. Nie wierzyłem z początku, że uda się nadawać audycje wielokrotnie tym
samym sprzętem. Miałem wciąż w pamięci nieudany debiut z lubelskiej ulicy. Cena
odbudowy sprzętu była więc dla mnie elementem kluczowym, tym bardziej, że
szybko kończyły się moje zapasy części i moje prywatne pieniądze. Od Henryka
dostałem na samym początku dwa unikalne tranzystory 2N3632 (nie wiem do dzisiaj
skąd je wyczarował) i pieniądze na jeden magnetofon. To i tak było dla mnie
dużo, o resztę musiałem już zadbać sam.
Obawy moje na szczęście okazały się w dużej mierze przedwczesne. Ekipa
Gontarza potrafiła przez lata nadawać audycje bez utraty sprzętu. To był
absolutny fenomen, bowiem umożliwiał zbudowanie zdecydowanie droższego sprzętu,
wyższej generacji, o wielokrotnie większym zasięgu. Opracowałem go teoretycznie
i przystąpiłem do jego budowy. Potrzebne były jednak jakieś niewielkie fundusze
dla realizacji projektu.
Władzom podziemnej Solidarności nie do końca podobał się pomysł, by
główne radio regionu działało w nieodległym Świdniku a nie było wyłącznie w ich
ręku. W dodatku radio uzyskiwało coraz większy rozgłos a wieść o nim okrążyła
kraj. Nie było też przychylnie traktowane nadzwyczajne zakonspirowanie prac nad
radiem, jego hermetyczna organizacja. Wywierano nacisk, by główna radiostacja
była tu, w Lublinie. Nadal odmawiano finansowania świdnickiego radia.
Wtedy nastąpił zupełnie nieoczekiwany zwrot w sytuacji. Do Lublina
trafił „zrzut” sprzętu z Zachodu, w tym 3 radiostacje produkcji fabrycznej.
Ponoć sprzęt ten nie był adresowany dla Lublina, ale kierowca był już tak
przestraszony jazdą przez zmilitaryzowany kraj, że postanowił natychmiast, tu i
teraz, pozbyć się całego transportu.
Przejął to Tymczasowy Zarząd Regionu. Poczyniono intensywne starania,
by uruchomić radio z pominięciem mnie. Uznano zapewne, że za bardzo sprzyjam
Świdnikowi. Nie chciano słuchać argumentów, że po prostu świdniccy działacze sprawdzili
się bez porównania lepiej a w końcu nieważne gdzie, najważniejsze, że „Radio-S”
działa aż tak dobrze. „Solidarność” przecież jest jedna a robotnicze środowisko
świdnickiej WSK najbardziej w regionie ze Związkiem się utożsamia. Dała
przecież tego bohaterskie dowody, w lipcu 80 i grudniu 81. Czy to mało?
Trochę trwało, zanim TZR przekonał się ostatecznie, że „Polak potrafi”,
ale to nie znaczy, że każdy. Wtedy dopiero przekazano mi pierwszy nadajnik.
Trochę podniszczony nieudanymi próbami, ale na szczęście nie zepsuty jeszcze
ostatecznie. To nie było takie oczywiste, - tego typu nadajnik, włączony nieprofesjonalnie,
z reguły ulega zniszczeniu. Naprawiłem, sprawdziłem parametry, zestroiłem na
maksimum precyzyjne obwody.
Nadajnik był wykonany bardzo nowoczesną technologią. Wtedy jeszcze nie
było w kraju, w powszechnym użyciu, syntezy częstotliwości. „Mundurowi” mieli
radiostacje stabilizowane rezonatorami kwarcowymi. Tyle kompletów, ile
dostępnych kanałów dla łączności. W sumie przeważnie kilka, - dwa, trzy, pięć.
To bardzo ograniczało im swobodę łączności. Dlatego milicja nie mogła
kontaktować się swobodnie z bezpieką, z wojskiem, ze strażą pożarną, pogotowiem
itp. (Ten paraliż podobno trwa w pewnym stopniu i dotąd)
Nadajniki z Zachodu posiadały już syntezę częstotliwości. Umożliwiały
precyzyjne dostrojenie do dowolnego kanału w paśmie radiowym, z „krokiem”, co
100 kHz, według norm zachodnich radiofonii.
I wtedy przyszło nagłe olśnienie, - a może by pójść jeszcze dalej i
mając tak precyzyjny sprzęt „wejść” na fonię telewizji. Wymagało to dokonania
istotnej zmiany w technologii dotąd nieznanej, której dopiero zaczynałem się
uczyć. Wydało mi się to jednak teoretycznie możliwe. A skoro możliwe…
Szybko też obliczyłem wielorakie korzyści, płynące z tej metody emisji.
Wyszło, że trzeba to zrealizować i to absolutnie koniecznie. Zaszyłem się na
długie godziny w mojej, utajnionej przed światem pracowni.
Uzyskałem „krok” wymagany dla dostrojenia radiostacji do kanału fonii
telewizji. Dokonałem też innych niezbędnych przystosowań. Nikt nigdy wcześniej
nad tym nie eksperymentował, dlatego efekt nie mógł być do końca pewny. Na
razie czysta teoria a pomysł powstał wyłącznie w mojej wyobraźni. Eksperymentowanie
z pełną mocą nadajnika w moim konspiracyjnym laboratorium, pomimo częściowego
ekranowania ścian, też było ogromnie niebezpieczne, -mieszkanie było odległe
zaledwie o
14 lutego 1984, zupełnie przypadkiem, pierwsza emisja „telewizyjna”
wypadła na pogrzeb Andropowa, sekretarza generalnego KPZR, wodza „bratniego”
imperium. Jego następca Czernienko wygłosił nad trumną płomienne przemówienie.
I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby w Świdniku nie przemówił… -
najczystszą polszczyzną. „Potępił działanie służby bezpieczeństwa, wymienił z
nazwiska wszystkich aktualnie aresztowanych w WSK, zapewnił, że Solidarność
wciąż żyje i walczy”.
Słuchaczy „wmurowało”, komuś nawet podobno wypadła sztuczna szczęka.
Oprócz dwu ludzi na świecie, nikt nie wiedział wcześniej, na co się zanosi.
Nikt też nie zapowiedział tej audycji i odtąd już nigdy audycji nie zapowiadano.
Naoczni świadkowie opowiadali potem, z wypiekami na twarzy, że usta
Czernienki tak dokładnie synchronizowały się z treścią solidarnościowej
audycji, że było oczywiste, że to on mówi. „No przecież sam widziałem. A jak
płynnie po polsku”, - relacjonowali. Zaskakującą dla słuchaczy ciekawostką
było, że dźwięk oryginalny był wytłumiony do zera. Pozostawał jeden, wyraźny
tekst naszej audycji, na czystym, klarownym tle. (To efekt
związany z modulacją częstotliwości - FM).
Ta audycja zrobiła niemałą furorę. Nawet nie bardzo żałowałem, gdy
nazajutrz o świcie przyszli po mnie cywile, żeby mnie prewencyjnie zamknąć na 6
miesięcy. Myślałem wtedy zresztą, że spędzę tam lata.
Pomysł z fonią telewizji był bardzo dobry i nie pora tu teraz na
fałszywą skromność. Nikt wcześniej nie zrobił takiego „numeru”. Zyskiwało się
na tym bardzo wiele i to na różnych płaszczyznach.
Po pierwsze, - nie były od tej pory potrzebne anonse w prasie podziemnej,
ulotkach, czy „pocztą pantoflową” o terminie mającej nastąpić audycji. Wystarczyło
wybrać atrakcyjny program w telewizji i publiczność była zapewniona. W końcu
mało było wtedy atrakcyjnych programów a do wyboru tylko dwa kanały. Słuchacze
zawsze wybierali ten nieco ciekawszy.
Po drugie, - przekaz docierał nie tylko do działaczy i sympatyków. Ci i tak
swoje wiedzieli i „Radio-S” potrzebne im było jedynie „dla pokrzepienia serc”.
Program docierał teraz również do milicjantów, esbeków, żołnierzy, partyjnych
dygnitarzy. I od tej pory można było treść audycji adresować także i do nich.
Zajrzyjmy na chwilę do akt:
Tom I karta I/34, dnia 1-09-1989.
TAJNE SPEC.
ZNACZENIA
Egz. pojedynczy
ANALIZA
sprawy
operacyjnego rozpracowania krypt. „NADAJNIK’
nr ew. 29792
/-/ Pierwszych 7 nielegalnych audycji – do lutego 1984r.,
emitowano na falach radiowych UKF i audycje te były poprzedzane anonsami w
biuletynach wydawanych przez struktury podziemne. Następne audycje nadawano na
fonii II programu TV, bez wcześniejszych anonsów, wybierając najatrakcyjniejsze
programy telewizyjne, dla zapewnienia sobie jak największego grona odbiorców.
Takich audycji nadano łącznie 26.
/-/ W efekcie
prowadzonego śledztwa i prowadzonych równolegle działań operacyjnych ujawniono,
że przygotowaniami i emisją nielegalnych audycji zajmowali się: Franciszek
ZAWADA, emitujący nielegalne audycje, Henryk GONTARZ – przygotowujący programy
i Ireneusz HACZEWSKI – konstruktor i konserwator nadajnika.
/-/
Charakterystyczne były reakcje społeczeństw miejscowości w których emitowano
audycje. Były one zbieżne z tonem nadawanych audycji. W pierwszym okresie
napastliwych treści audycji notowano spadek frekwencji w wyborach, wzrost
liczby uczestników pielgrzymek religijnych, a także zwiększony udział w różnych
formach protestu m. in. w tzw. „cichych marszach”, wystawianiu świeczek w
oknach itp. W miarę łagodnienia tonu wypowiedzi w audycjach, wyraźnemu
zmniejszeniu uległy wszystkie akty protestów. /-/
Łącznie
w działaniach zasadzkowo-namiarowo-penetracyjnych brało udział kilkuset
funkcjonariuszy MO i SB. /-/
STARSZY INSPEKTOR WYDZIAŁU II WUSW
w LUBLINIE
KPT. Jarosław KAIM
Wykonano w 1 egz.
L.dz. maszyn. 00435/89
Oprac. JK/ŁE
Trzecim,
nie mniej ważnym walorem tego typu emisji było poważne utrudnienie wykrycia pracującej
radiostacji. Stosowane wtedy urządzenia radiopelengacyjne dawały mylne namiary,
mając na jednej częstotliwości dwa różne sygnały, nadchodzące z różnych stron.
W dodatku ten z Lublina był dla nich wciąż zbyt silny. Lokalny nadajnik II
programu TV na ul. Raabego, choć obiektywnie słaby, miał jednak nominalnie te
600W mocy, co dawało według moich przewidywań, dla kanału fonii efektywnie
około 150W. W efekcie nadajnik nasz stawał się niewykrywalny, nawet przy czasie
emisji powyżej 5-6 minut, podczas gdy bez tej osłony powinien być namierzony
już w pierwszej minucie emisji. To oczywiście olbrzymia, jak się okazało
decydująca różnica.
Po czwarte - uniknęliśmy, też wyłącznie dzięki tej metodzie, zagłuszania naszych
emisji, co było ogólnie stosowaną praktyką w kraju, na przykład w Warszawie.
Tam, jak wynika z zachowanych akt, audycję z reguły zagłuszano skutecznie
najpóźniej od 30 sekundy a są nawet odnotowane przypadki zagłuszenia audycji
już w pierwszej sekundzie trwania emisji. To bezsprzecznie musiało powodować
poczucie zawodu i bezsilności, zamiast oczekiwanej satysfakcji z odniesionego
sukcesu.
U nas też SB przygotowała zagłuszanie audycji „Radia-S”. Zachował się
opis sprzętu a również nawet dane jego wykonawcy. W ostatniej jednak chwili
zabrakło zgody ministerstwa. „Nadajnik telewizji publicznej nie może być
zagłuszany” - czytamy zaszyfrowaną odpowiedź, przesłaną ze stolicy. Tak więc to
my zagłuszaliśmy telewizję a ona dawała nam w zamian skuteczną ochronę.
No cóż, to było jednak rozwiązanie genialne. Przypomina mi to
legendarne przejście „Orła” kanałem, pod kadłubem tankowca.
A co na to pracownicy zagłuszanej TV? Tajny współpracownik, po
wnikliwym przeanalizowaniu nastrojów w tej chronionej przecież instytucji,
donosił w raporcie:
Tom III karta I/41
T.W. ps.
"Wiktor”: …Pracownicy lubelskiej stacji R-TV są pełni uznania dla
przygotowania technicznego „sprawcy” tego występku….
Było w tej metodzie jednak pewne niebezpieczeństwo. Nie mówiłem o tym
nikomu, właściwie aż do dziś, by nie zapeszyć. Przewidywałem, że w bardzo
tajnych gabinetach siedzą „mózgi” bezpieki i w końcu na tę prostą metodę kiedyś
nieuchronnie wpaść muszą.
Sygnał telewizji analogowej polega na przekazywaniu tzw. „sygnału
zespolonego”, a więc obraz i dźwięk w pewnym stałym, niezmiennym na osi
częstotliwości, odstępie. W Polsce wynosi on 6,5 MHz. Telewizor odbierze
wprawdzie bez problemu obraz pozbawiony dźwięku, ale już nie odwrotnie. My „wymienialiśmy”
słuchaczom dźwięk, nadając go dokładnie wstrojoną radiostacją, ale telewizor
wciąż odbierał obraz z nadajnika na Raabego. Ten „sygnał wizji” był mu
niezbędnie potrzebny, jak nam powietrze. I teraz dochodzimy do sedna:
Wyłączenie na chwilę stacji telewizyjnej, natychmiast wyciszyłoby
odbiór i naszego radia. Do zera. I nie trzeba było nawet zakłócać, co mogło być
nie do końca skuteczne i na co nie zezwalało przecież ministerstwo. Po prostu
szybki telefon i… - kapral trzymający służbę na Raabego naciska wyłącznik.
Nikt by się nawet nie zdziwił, często trafiały się wtedy przypadkowe
awarie. Przy dobrej organizacji i użyciu dla szybkiego kontaktu małej,
służbowej radiostacji, zaledwie dwu funkcjonariuszy mogło całkowicie zakończyć
a w pewnym stopniu i skompromitować „telewizyjny” sukces „Radia Solidarność Świdnik”.
I nie trzeba ich było aż 350. Wystarczyłby jeden „mózg”, który na to wpadnie.
Tyle…, że jego właśnie nie mieli.
Pozbawiona dezorientującej osłony nasza konspiracyjna radiostacja nie
tylko by zamilkła. Byłaby równocześnie bezbronna wobec namierzających stacji
radiopelengacyjnych i zostałaby natychmiast wykryta. Pracująca na tej samej
częstotliwości stacja TV dawała jej przecież skuteczną ochronę. Po minucie,
dwu, „dwójkę” można już było włączyć z powrotem. Pojawiłaby się na chwilę znana
wtedy wszystkim plansza z napisem: „przepraszamy za usterki na trasie łącz” i
byłoby po wszystkim.
Nadajnik oczywiście mogłem wykonać następny, jeszcze skuteczniejszy, był
już przecież w trakcie budowy. Tamtych ludzi nikt by już jednak nie zastąpił.
*
Zainicjowanie emisji nową metodą dało dodatkowy argument do utrzymania
lokalizacji „Radia-S” w Świdniku. W Lublinie byłoby to niemożliwe. Wykluczały
to warunki techniczne. Mówiąc w uproszczeniu, takie wejścia były możliwe
wyłącznie na obrzeżach zasięgu stacji telewizyjnej. Świdnik ulokowany był super
dobrze, oczywiście tylko dla drugiego programu TV i tak też właśnie nadawał.
Pamiętałem wciąż jednak, że nasz region dostał w „zrzucie” 3
urządzenia. Dwa jeszcze powinny być dostępne. Upomniałem się o nie. Dlaczego?
Przyszedł mi bowiem do głowy następny, z dzisiejszej perspektywy też
bardzo dobry pomysł. Zaprojektowałem sieć „Radia-S” dla Lubelszczyzny. Może by
tak odciążyć Świdnik od niezbyt lubianych gości. Niech te tabuny specjalistów
pojeżdżą trochę po terenie, rozprostują kości. Świdnik jest dla nich za mały.
Przecież nie tylko Świdnik leży na obrzeżach zasięgu stacji na Raabego.
Doskonale nadaje się choćby na przykład Lubartów.
Znów wczytałem się w lekturę fachową, w szczegółowe mapy zasięgów
nadajników TV w regionie, w profesjonalne tabele pomiarów sygnału. Rozmawiałem
też z ludźmi:, jaki jest odbiór telewizji u was? Jak bardzo rozbudowane
stosujecie anteny? Czy „śnieży” mocno na obrazie? Wyrysowałem tabelkę: 1)
typowane miejscowości w regionie o wyraźnie robotniczym charakterze, 2) program
TV możliwy do zagospodarowania, 3) częstotliwości pracy kanałów fonii.
Wyszło, że bardzo dobre wyniki uzyskamy w czterech ważnych miastach
Lubelszczyzny: oczywiście Świdnik (Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego- produkcja
śmigłowców), Lubartów (Zakłady Radiowe Kasprzaka- produkcja magnetofonów),
Puławy (Zakłady Azotowe) i Poniatowa (duży ośrodek przemysłowy o przedwojennym
jeszcze rodowodzie).
W Puławach i Poniatowej możemy ponadto „wejść” na program pierwszy,
bardziej prestiżowy.
Obiecujące możliwości przewidywałem w Puławach. Odległe od nadajnika
„jedynki” (TV Kielce, nadajnik -Św. Krzyż) o ponad
(Tak, rzeczywiście dla bardzo wielu prac
używałem już wtedy prymitywnego komputera. Zapisywał on dokumenty w formie
skutecznie zaszyfrowanej. Oprogramowanie w całości napisał nasz syn Andrzej Haczewski).
Z oporem, ale dostałem w końcu nadajniki. Jeden a po latach i drugi.
Szkoda, że zbiegło się to dopiero z utratą w Świdniku dwu pracujących od lat
radiostacji.
Jeden z nadajników był w niezłym stanie, jednak ostatni otrzymany
„nowy” nadajnik był mocno okaleczony. Były w nim wyraźne ślady, tym razem już
nie nieumiejętnej próby uruchomienia, jak poprzednio, ale, powiem to otwarcie
-sabotażu. Precyzyjne, unikalne elementy, zostały delikatnie wylutowane i
poprzestawiane miejscami. Bomba z opóźnionym zapłonem. Gdybym to włączył bez
sprawdzenia, poszedłby tylko dym. Radiostacja byłaby nie do odbudowania, wobec
braku w kraju części zamiennych do nowoczesnej „syntezy”.
Ktoś zadał sobie niemały trud i liczył, że właśnie ja to włączę i
zrobię to bez wcześniejszego sprawdzenia. To był wynik przemyślanej
działalności wyszkolonego specjalistycznie agenta.
Na szczęście zawsze zaczynałem pracę od dokładnego obejrzenia sprzętu,
od sprawdzenia, czy sprzęt nie ma zainstalowanych dodatkowo „podsłuchów” lub
generatorów dla naprowadzenia namiaru. Pisałem już o roli wyobraźni, - to też
była wtedy bardzo pomocna broń.
Wszystkie nadajniki w krótkim czasie „zagrały”. Od tej pory SB musiała
sprawę rozdzielić. Pojawiły się u nich w aktach nowe kryptonimy: „NADAJNIK II”,
„NADAJNIK III” i „NADAJNIK IV”.
Bardzo znacząca jest wzmianka dopisana pismem odręcznym na meldunku z
dnia 26-04-1986, donoszącym o pierwszej audycji „Radia Solidarność Ziemi Puławskiej”:
Tom V karta 164, dnia 26-04-1986.
Uwaga: Ppłk Trąbka o powyższym powiadomił w dniu 26 bm. o godz.
21:50 telefonicznie dyżurnego Gabinetu Ministra.
Ten lapidarny meldunek potwierdza jednak po raz kolejny, zupełnie
wyjątkową rangę, jaką nadano rozprzestrzeniającemu się na Lubelszczyźnie
„Radiu-S”. Strategia walki z radiem na Lubelszczyźnie opracowywana była bezpośrednio
z najwyższego pułapu, przez rząd. Tu trafiały i to natychmiast, bez względu
nawet na porę dnia, meldunki o wydarzeniach w tej sprawie, tu zapadały kluczowe
decyzje. Lubelscy pułkownicy SB byli jedynie wykonawcami. Bardzo proszę, niech
mi ktoś wskaże jakąkolwiek inną działalność podziemną traktowaną wtedy z taką
powagą przez aparat bezpieczeństwa.
Lubelszczyzna nie była już od tej pory „Polską B”, jak dotąd zwyczajowo
była traktowana. Staliśmy w pierwszej linii walki, wiązaliśmy najbardziej
wyspecjalizowane siły potężnego „aparatu przemocy”. Staliśmy… tą naszą garstką,
ale z celnymi pomysłami na sposoby walki adekwatne do epoki.
Dziś już nie pora na brawurowe szarże konnej kawalerii, one przeszły na
piękne karty naszej historii, dziś pora na informację, - na radio.
A co do ministra, z pewnym rozbawieniem wyobrażam sobie, jak to zapewne
„Towarzysza Ministra” zaraz obudzono a on, w piżamce, ale w regulaminowej
pozycji na baczność, odbyć musiał z pewnością rozmowę z Szefem Najwyższym, o
takiej jak przypuszczam treści: „towarzyszu gensek, pomóżcie, w Puławach nadali
audycję”. A w odpowiedzi (w polskim tłumaczeniu, z wyłączeniem wulgaryzmów):
-„no jak to, przecież wam /-/ już posłałem wszystkich swoich najlepszych fachowców”.
Możemy sobie dzisiaj pożartować, ale faktycznie z akt IPN wynika
wściekłość, ale i bezsilność potężnego dotąd, siejącego powszechny,
paraliżujący strach, aparatu przemocy.
Największe zasadzki, najwymyślniejsze tzw. „kombinacje operacyjne”
dotyczyły jednak głównie dwu osób: Henryka Gontarza i mnie. Bardzo wcześnie
wiedzieli, że my tworzymy to radio. Mieli agenta zakonspirowanego głęboko w
tzw. „tajnych strukturach Solidarności”, nie mieli jednak, aż do maja 1988,
bezpośredniego „źródła tkwiącego w strukturze radia”. Koniecznie chcieli go
mieć. Lata płynęły a rozkaz zniszczenia radia, wydany jeszcze w 1983 roku,
wciąż nie był wykonany. To hańba. W Japonii wielu rozpłatałoby sobie brzuchy. U
nas oficerskie brzuchy wciąż jeszcze miały się dobrze.
Początek końca zaczął się latem 1988 roku. Ale oczywiście w Świdniku,
bo radio w regionie, dzięki stworzeniu sieci, wytrwało do samego końca, do
wygranych wyborów. Ostatnią audycję „Radia Solidarność” na Lubelszczyźnie
nadały Puławy w dniu 5 czerwca 1989. Wojenny nadajnik przetrwał do czasów
pokoju. Jest dziś na zasłużonej emeryturze, otoczony powszechną czcią.
Nad Świdnikiem jednak zaczęła się zaciskać pętla. Niektórzy nasi
działacze najwyższego szczebla zaczęli intensywnie interesować się radiem.
Padały niecierpliwe pytania. Oczywista była chęć ostatecznego przejęcia
kierownictwa nad radiem. Odpowiadałem, że radio działa i nie ma potrzeby
ingerowania w jego hermetyczną strukturę. Owszem, potrzebna jest jakakolwiek
pomoc finansowa, bo moje zapasy uległy wyczerpaniu a przecież, jak dotąd,
prowadzę tę działalność na swój własny koszt.
Zresztą jeszcze bardziej potrzebne jest sprowadzenie unikalnych części
elektronicznych. Wręczałem wydruki kolejnych zamówień. Głównie na tranzystory
niedostępne w kraju, czasami na aparaturę pomiarową. W końcu skoro jest pomoc z Zachodu, skoro
niektórzy działacze prowadzą w imieniu Związku międzynarodowe kontakty, skoro
przychodzą bardzo duże pieniądze, to na co je tak naprawdę wydajecie? Czy może
być w regionie jeszcze ważniejsza działalność niż radio?
Pytać zacząłem szczerze, w dobrej wierze. Nie sądziłem, że stawiam
pytania dla mnie samego niebezpieczne a temat pieniędzy jest aż tak wyjątkowo
drażliwy.
Tymczasem nawet tranzystory nadsyłane w końcu na moje zamówienia,
konkretnie dla mnie adresowane z Zachodu, magazynował, w słoiku u szwagra,
jeden z czołowych, szanowanych do dzisiaj działaczy. Opisał to potem z dumą w
swoich wspomnieniach, takimi mniej więcej słowami:
„Przyszli na przeszukanie i nie
poznali, co jest w słoiku w kuchni. A to były tranzystory przysłane dla Irka,
które przetrzymaliśmy. Tranzystory nadawcze do radia. Miałbym kłopot, jakby to
rozpoznali”.
To po co, do ciężkiej grypy, wziął na siebie dobrowolnie tak wielkie
ryzyko, gdy tymczasem ja wydawałem ostatnie domowe grosze, by kupić tranzystory
zastępcze, znacznie gorsze, lecz dostępne w kraju. Obowiązywało wtedy amerykańskie
embargo na te tranzystory. Zakup też nie był łatwy, bo towar ten był bardzo specjalistyczny,
wyjątkowo niebezpieczny w tamtych czasach. To trochę tak, jakby ktoś dzisiaj
kupował ostrą amunicję kaliber
Henryk Gontarz też lojalnie nie dawał się nikomu w nasz układ wcisnąć,
chociaż miał wyraźne naciski. W nasz układ, czyli pomiędzy mnie i Henryka. W
końcu nawet, na szczęście tylko na krótki czas, udało się działaczom odciąć go
od radia. Bezpieka z satysfakcją, tego samego dnia, odnotowała:
Tom I karta I/28, dnia 18-01-1988.
WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE
TAJNE
Egz. Nr 3
MELDUNEK
OPERACYJNY NR 7/88
Adresaci meldunku:
Wydz. XII Dep. II MSW
Wydział VIII Dep. II
Wydział II w/m
Meldunek dotyczy: Sytuacji
operacyjnej w sprawie operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.
/-/ Realizowane w sprawie czynności
operacyjne doprowadziły do potwierdzenia faktu wyłączenia Henryka GONTARZA z
realizacji nielegalnych audycji radiowych na terenie Świdnika. /-/
I oczywiście radio natychmiast zaczęło funkcjonować źle. Jednak niezbyt
długo bezpieka cieszyła się z sukcesu, Henryk musiał wrócić. Skoro tak,
polecono mu „zaufanego” człowieka do pomocy. Starannie przeszkolił, też
obdarzył zaufaniem. W tej pracy nie dało się przecież inaczej.
Dziś z akt IPN wynika, że pomocnik ten miał już w kartotekach SB
kryptonim - TW „Władysław”. (TW -tajny współpracownik). Teraz ktoś w nocy
wybija „Władysławowi” szyby w oknach, uważając go za jedyne zło. Inni otaczają
pogardą. Czy na pewno słusznie?
Przecież od początku wiedzieli, kto polecił go dla ekipy radiowej. Czy
zrobił to jednak z pełną świadomością? Celowo? Tego niestety wykluczyć nie
można, skoro równocześnie magazynował w słoiku tak potrzebne tranzystory,
opóźniając skutecznie rozwój radia, najmocniejszej wówczas broni naszego podziemia.
Nie można też pominąć innej, bardzo mocnej hipotezy. Otóż od maja 1988
r. meldunki SB, kierowane z Lublina do warszawskich generałów zmieniają
całkowicie swój dawny ton. Do tej pory za wszelką cenę chodziło o wykrycie i
zniszczenie Radia-S. Żeby zamilkło natychmiast i na zawsze. O każdej nieudanej
próbie meldowano władzy w najdrobniejszych szczegółach. I czuło się zawarty w
meldunkach wstyd i zażenowanie, że radio wciąż jeszcze działa, że ciągle brak
jest sukcesu, np.:
Tom I karta I/1, dnia 13-07-1983.
CEL ROZPRACOWANIA: Ustalenie
organizatorów nielegalnej audycji „Solidarności”, udokumentowanie wszelkich
faktów związanych z funkcjonowaniem nadajnika radiowego oraz likwidacja
radiostacji i pociągnięcie sprawców do odpowiedzialności karnej.
Takich tekstów przesyłano więcej niż dziesiątki. Przez całe lata.
Jeszcze w dniu 25 kwietnia 1988 chodziło głównie o likwidację radiostacji:
Tom VII karta 97, dnia 25-04-1988.
H A R M O N
O G R A M
-czynności realizowanych w sprawie
operacyjnego rozpracowania krypt. „Nadajnik” nr rej. 29792, w okresie
poprzedzającym święto 1-go Maja.
/-/…Wydział II we współpracy z
Wydziałem V tut. WUSW planuje realizację czynności operacyjnych zmierzających
do likwidacji nielegalnego nadajnika lub uniemożliwienia nielegalnej emisji.
/-/
Niedługo później, przed dniem 16 maja 1988 agent został już jednak
skutecznie uplasowany w strukturze radia. Rozpracował ją i zaczął donosić:
Tom VIII karta 39, dnia 16-05-1988.
SZYFROGRAM
TAJNE SPEC. ZNACZENIA
EGZEMPLARZ POJEDYNCZY
Naczelnik
Wydziału VIII Dep. II
Naczelnik
Wydziału XII Dep. II
Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych
w Warszawie
/-/ Nadmieniam, że Wydział II
otrzymał wcześniej informację operacyjną o planowanej emisji nielegalnej
audycji i w efekcie podjętych działań ograniczono jej zasięg. Aktualnie
dysponujemy rozpoznaniem grona osób zajmujących się przygotowaniami audycji i
jej emisją i w sprzyjającej sytuacji społeczno-politycznej dokonamy zatrzymania
nadajnika.
Naczelnik
Wydziału II WUSW w Lublinie
Wciąż jednak, jak dotąd, celem głównym było zniszczenie radiostacji. Od
26 maja następuje gwałtowne przewartościowanie i na plan główny wysuwa się już
tylko ochrona cennego agenta. Sam nadajnik, nieosiągalny dotąd cel bezpieki,
schodzi na dalszy plan. Jest to absolutnie zaskakujące:
Tom I karta I/30, dnia 26-05-1988.
WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE
TAJNE
MELDUNEK
OPERACYJNY NR 85/88
Adresaci meldunku:
Wydz. XII Dep. II MSW
Wydział VIII Dep. II
Wydział II w/m
Meldunek dotyczy:
Sytuacji operacyjnej w sprawie
operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.
/-/ W dniu 15 maja 1988r. na terenie
Świdnika, o godz. 21:57, w drugim programie TV w częstotliwości 65,750 MHz,
wyemitowano trwającą 6,5 minuty nielegalną audycję tzw. „Radia Solidarność
Świdnik” /stenogram audycji w załączeniu/.
W dniach poprzedzających emisję, podjęto szereg działań
operacyjnych w efekcie których uzyskano informację wyprzedzającą o powyższej
audycji. Ustalono m.in. planowaną godzinę emisji, miejsce lokalizacji nadajnika
oraz personalia osób obsługujących go. Z uwagi na potrzebę konspiracji źródła
pochodzenia informacji wyprzedzającej, odstąpiono od zatrzymania nadajnika w
trakcie emisji. Podjęto natomiast działania zmierzające do ograniczenia zasięgu
słyszalności audycji. W efekcie tych działań, audycja słyszana była jedynie w
dwóch osiedlach mieszkaniowych na wschodnim krańcu miasta i nie spowodowała
żadnych negatywnych reperkusji na terenie Świdnika. /-/
Aktualnie
w sprawie przystąpiono do opracowania planu zatrzymania nielegalnego nadajnika
przed wyborami do Rad Narodowych, w sposób gwarantujący konspirację źródła
pochodzenia informacji.
Z-CA NACZELNIKA WYDZIAŁU II WUSW
w LUBLINIE
MJR MGR MARIAN RAPA
Opracował: kpt. J. Kaim
Stan ten trwa nadal również w czerwcu:
Tom VIII karta 41, dnia 16-06-1988.
SZYFROGRAM
TAJNE Egz. pojedynczy
Naczelnik
Wydziału VIII Dep. II
Naczelnik
Wydziału XII Dep. II
Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych
w Warszawie
Wydział II WUSW w Lublinie uzyskał
wiarygodną informację operacyjną, że w dniu dzisiejszym, tj. 16 czerwca br. po
godzinie 20:00 struktury podziemne zamierzają wyemitować kolejną nielegalną
audycję radiową na terenie Świdnika.
W chwili obecnej nie jest nam znany
temat audycji, jak i miejsce nadawania.
Względy operacyjne przemawiają za
niepodejmowaniem działań zmierzających do przejęcia nadajnika.
Szczegóły dotyczące w/w audycji
prześlemy w meldunku operacyjnym.
Naczelnik
Wydziału II WUSW w Lublinie
ppłk J. Gębala
Stan ten bez większych zmian ciągnie się miesiącami i pomimo pełnej
wiedzy o radiu, wciąż dla SB najważniejsze jest bezpieczeństwo agenta:
Tom III karta II/204, dnia
23-08-1988.
Szyfrogram
Lublin
dn.1988.08.23
TAJNE egz. pojedynczy
Naczelnik
Wydziału VIII Dep. II
Naczelnik
Wydziału XII Dep. II
Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych w Warszawie
Wydział II WSW w Lublinie uzyskał
wiarygodną informację operacyjną, że w dniu dzisiejszym, lub w najbliższych
dniach, struktury podziemne zamierzają wyemitować kolejną nielegalną audycję
radiową na terenie Świdnika. Treść tej audycji jest nam częściowo znana i
dotyczyć będzie apelu wzywającego pracowników WSK Świdnik i mieszkańców
Świdnika do strajku.
W związku z faktem, że działania
powyższe są przez nas sterowane i brak jest aktualnie możliwości zdjęcia
nadajnika bez dekonspiracji źródła pochodzenia informacji, podjęto na terenie
Świdnika działania profilaktyczne zmierzające do niedopuszczenia do emisji lub
ograniczenia słyszalności audycji.
O dalszym rozwoju sytuacji będziemy
informowali na bieżąco.
Naczelnik
Wydziału II WUSW w Lublinie
ppłk J. Gębala
---
Tom VIII karta 43, dnia 24-08-1988.
Szyfrogram
Lublin
dn.1988.08.24
TAJNE egz. pojedynczy
Naczelnik
Wydziału VIII Dep. II
Naczelnik
Wydziału XII Dep. II
Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych w Warszawie
/-/…Zgodnie z wcześniej przekazanymi
informacjami, emisja audycji była w pełni kontrolowana operacyjnie. Konieczność
zapewnienia konspiracji źródłu pochodzenia informacji wyprzedzającej,
uniemożliwiła podjęcie działań zmierzających do niedopuszczenia do emisji lub przejęcia nadajnika. /-/
Aktualnie podjęto przygotowania do realizacji działań operacyjnych
zmierzających do przejęcia nadajnika w sprzyjającym momencie, w sposób
gwarantujący konspirację źródła.
Zastępca
Naczelnika Wydziału II
WUSW w
Lublinie
mjr mgr Marian
Rapa
Aż wreszcie, po pełnych trzech miesiącach (!), upleciono misterną sieć
i zdecydowano się przejąć nadajnik:
Tom VIII karta 44, dnia 27-08-1988.
SZYFROGRAM
TAJNE Egz. pojedynczy
Naczelnik
Wydziału VIII Dep. II
Naczelnik
Wydziału XII Dep. II
Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych
Naczelnik
Wydziału IV Biura
Radiokontrwywiadu
M S W
w Warszawie
/-/… W związku z uzyskaną informacją
Wydział II współpracując z Wydziałem V, Wydz. {tekst
wymazano} i Wydz. Śledczym tut.
WUSW, stosując kombinację operacyjną przy udziale agentury uplasowanej w tzw.
nielegalnych strukturach doprowadził do ujawnienia i przejęcia sprzętu oraz
zatrzymania 3-ch osób zaangażowanych w przygotowaniach i emisji audycji
zaplanowanej na dzień 26 bm. Wymienione osoby znane są służbie Bezpieczeństwa
tut. WUSW z aktywnej działalności w nielegalnych strukturach konspiracyjnych –
jedna z nich pozostaje w zainteresowaniu Wydz. II, a dwie w zainteresowaniu
Wydz. V tut. Urzędu. Natomiast czwarta osoba, która brała udział w przygotowaniu
audycji i sprzętu nie została przez nas zatrzymana ze względów
operacyjno-taktycznych. Poddana zostanie przez nas dalszemu aktywnemu
rozpracowaniu. /-/
Naczelnik
Wydziału II WUSW
w Lublinie
ppłk Janusz
Gębala
I nie jest dziś dla mnie najważniejsze, że jako „czwarta osoba” miałem
zostać poddany „dalszemu aktywnemu rozpracowaniu”. Ten stan trwał już przecież
od lat, z zerowym wciąż dla bezpieki skutkiem. Można się było już przyzwyczaić.
Dziś bardziej interesuje mnie inna kwestia.
Stawiam pytanie, - jak wysokiego szczebla agenta udało się Służbie
Bezpieczeństwa zaangażować do rozpracowania „Radia Solidarność Świdnik”? Czy
mógł nim być ujawniony właśnie tajny współpracownik o kryptonimie „Władysław”,
robotnik z WSK? Czy nie jest on tylko „kozłem ofiarnym”?
Z całym szacunkiem dla robotników, ale robotnika to SB szanowała na
tyle, że mogła go ostatecznie zastrzelić, gdyby mógł sprawiać kłopoty. Zresztą
nie inaczej traktowała i innych cywili, - urzędników, profesorów, pozyskanych
do współpracy. Byli wprost lekceważeni. Zrobił swoje, może odejść. Potrzebny
był do rozpracowania konkretnego tematu, wniknięcia do hermetycznego dotąd
zespołu i po tym rozpracowaniu stał się zbędny. Mieli w tym mieście jeszcze
wielu szpicli, dla innych, mniej ważnych spraw, jakie tam jeszcze pozostały.
Radio było w Świdniku ich celem głównym, zresztą jak już teraz wiemy,
priorytetem na miarę krajową. Sprawa wyeliminowania zagrożenia, płynącego ich
zdaniem z „Radia Solidarność Świdnik”, była zbyt ważna, by z błahego powodu,
dla ochrony agenta najniższego szczebla, odwlekać jej ostateczne zamknięcie.
Pracowali na ten sukces już ponad 5 lat, nie mogli ryzykować porażki. Tym
bardziej, że nie mieli żadnej pewności, czy nadajnik nie zostanie w dowolnym
momencie przeniesiony na inny teren, gdzie stracą nad nim kontrolę. Do Puław,
Poniatowej, Lubartowa, Łęcznej. A może rozkwitną następne ogniwa Radia-S? Radio
się przecież właśnie dynamicznie rozprzestrzeniało na Lubelszczyźnie a oni
mieli do tego za wszelką cenę nie dopuścić.
W tak ryzykowny sposób, z taką determinacją, służby specjalne chronią
jedynie własnego oficera i to wysokiego szczebla. Pozostawiono nam w aktach
płotkę, abyśmy nie szukali rekina. Popatrzmy może już nie tylko na to, kto
jest, lecz kogo w sposób jaskrawo znaczący zabrakło w pozostawionych dla
historii aktach.
„Władysław” -zakładając, że jest
nim wskazywany dziś robotnik WSK- nie mógł decydować o organizacji radia. Był
działaczem zbyt niskiego szczebla. Miał jedynie, od pewnego czasu i to z
polecenia członka władz regionalnych, rzeczywiście bliski kontakt z
nadajnikiem, który zresztą i tak właśnie został przejęty. Nie mógł też
zagwarantować bezpiece, że w Świdniku „Radio-S” nie odrodzi się w krótkim czasie.
Tymczasem ktoś, o wiele ważniejszy, prawdopodobnie mógł. W meldunku z
29 września ze zdumieniem czytamy:
WYDZIAŁ II WUSW w LUBLINIE
L.dz. B-00690/88/JK
Data
1988.09.29
TAJNE SPEC.
ZNACZENIA
MELDUNEK
OPERACYJNY NR 153/88
Adresaci meldunku:
Wydz. XII Dep. II MSW
Wydział VIII Dep. II
Wydział II w/m
Meldunek dotyczy:
Sytuacji operacyjnej w sprawie
operacyjnego rozpracowania kryp. „NADAJNIK” nr ew. 29792.
/-/ Realizując
kolejne czynności operacyjne w sprawie uzyskano informacje, że zrealizowana
kombinacja operacyjna nie spowodowała dekonspiracji źródła pochodzenia
informacji, które w dalszym ciągu ma możliwość uzyskiwania i przekazywania
informacji interesujących SB.
Ponadto
uzyskano informacje, że struktury podziemne z terenu Świdnika nie planują w
najbliższej przyszłości reaktywowania nielegalnych audycji radiowych.
Kolejne
działania w sprawie będą zmierzały do rozpracowania operacyjnego, konstruktora
zatrzymanego nadajnika figuranta Ireneusza HACZEWSKIEGO, a także zaktywizowania
rozpracowania w sprawach operacyjnego rozpracowania „NADAJNIK II i IV”.
W przypadku
uzyskania istotnych, nowych elementów w sprawie niezwłocznie poinformujemy Was
oddzielnym meldunkiem.
Z-CA NACZELNIKA WYDZIAŁU II WUSW
w LUBLINIE
MJR MGR MARIAN R A P
A
(podkreślenie moje)
I niby skąd major wiedział, że Świdnik nie planuje dalszych emisji?
Powiedział mu „Władysław”? Nie sądzę, by mógł to wiedzieć, nie decydował w tej
sprawie, nie byłby też dopuszczony do takiej wiedzy. Szczególnie po
bezprecedensowej wpadce radiostacji i ludzi w jego własnym mieszkaniu.
Nie wiedziałem o tym zresztą nawet i ja. Przeciwnie, na wieść o „kotle”
w Świdniku, zamówiłem natychmiastowe przewiezienie sprawnego nadajnika z Puław,
by przestroić go na częstotliwość „dwójki” i przy pomocy wypróbowanej ekipy
Gontarza nadać jak najszybciej kolejną audycję. Po to, by nie dopuścić do powstania
zauważalnej luki w emisjach, by bezpieka nie cieszyła się nadmiernie z sukcesu.
Sukcesy, to przecież była od dawna wyłącznie nasza specjalność.
Mieliśmy aktualnie w pełni sprawny sprzęt a w budowie następny, jeszcze
silniejszy. Zwróciłem się o to wyjątkowo do TZR, bo chodziło o pośpiech a
Zarząd miał środki transportu, paliwo oraz do dyspozycji nie namierzonych
jeszcze działaczy. Nasze nazwiska przewijały się już zbyt często w esbeckich
raportach.
I natrafiłem na twardy opór samego przewodniczącego. „Ludziom, którzy
się nie sprawdzili nie damy nadajnika” -usłyszałem ze zdziwieniem. Zachowałem
nawet notatkę z tej zaskakującej rozmowy.
Nie miałem wtedy chwilowo kontaktu bezpośredniego z Puławami. Nie
dysponowałem też od dawna samochodem, ponieważ naszego prywatnego, poczciwego
fiata 125p sprzedaliśmy, by zdobyć fundusze, właśnie na działalność. Tak więc
na razie temat utknął. Zamierzałem wrócić do niego później. Tymczasem więc TZR
przejął pełną kontrolę nad „Radiem Solidarność Świdnik”, o co tak usilnie
zabiegał od dawna.
Znamienne, że zbiegło się to dokładnie z końcem tego radia. Bohaterom,
którzy podjęli największe ryzyko walcząc w pierwszej linii, najmocniej
rozsławili nasz region, - Henrykowi Gontarzowi i jego niezłomnej załodze,
pokazano ich miejsce w szeregu.
„Są ludzie do rządzenia i ludzie
do roboty”, - usłyszałem od członka podziemnych władz,
(tego od słoika z tranzystorami) – zabrzmiało to tak, jak mówiono przed
osiemdziesiątym. Cóż… - przykre.
I dopiero teraz, czytając archiwalne akta, widzę narzucającą się
zbieżność, o której wtedy wiedzieć przecież nie mogłem. O tym, że Świdnik nie
będzie już nigdy nadawał, wiedział z zadziwiającą pewnością wysoki oficer SB i
… (?). Nad naszymi głowami przerzucono niewidzialny most.
Sieć „Radia Solidarność” w regionie, pomimo porażki najważniejszego
ogniwa, działała nadal. Często nadawała „Solidarność Ziemi Puławskiej”, która
dzięki wyjątkowo korzystnej lokalizacji względem nadajnika kieleckiego,
osiągała kolosalne, potwierdzone w aktach zasięgi, w promieniu przekraczającym
Również i w Świdniku stosunkowo łatwo mogliśmy jeszcze działalność
reaktywować, ale nie warto było toczyć sporów wewnątrz Związku, nie
zakończywszy walki podstawowej. Zresztą docierałem już wtedy do nieporównanie
szerszego kręgu odbiorców za pomocą anten rozgłośni w Monachium.
Radio Wolna Europa dawało mi możliwość przekazywania wszelkich naszych
spraw krajowych, ale i regionalnych, z Lublina, Puław, również i ze Świdnika, natychmiast
i na cały dosłownie świat.
Poczułem tę potęgę. Telefony od słuchaczy przychodziły do mnie aż z
Australii. W jednej chwili stałem się jednoosobową, międzynarodową instytucją.
Proszono często o pomoc w nawiązaniu zagranicznego kontaktu, w uzyskaniu
szczególnie ważnej dla kogoś informacji, -
a nawet o pomoc zmierzającą do przywrócenia dla Rosji carskiej korony
(nie, to nie żart, to też prawda!).
Konspiracyjne radio lokalne traciło powoli walor jedynego możliwego
środka informacji. Informacja stawała się wolna. Wojna „polsko-jaruzelska”
dobiegała końca. Zbliżał się czas, gdy miało paść hasło: „Sztandar PZPR wyprowadzić!”.
Okupacyjne dywizje miały ze wstydem opuścić nasze granice. Miał runąć berliński
mur.
Totalitaryzm nie może przecież żyć w atmosferze nieskrępowanej informacji.
To go zabija.
***
Opowiadając o radiu poświęciłem, jak dotąd, nieproporcjonalnie dużo
czasu na tę jedyną porażkę z połowy 88 roku, w stosunku do nieprzerwanego pasma
sukcesów „Radia Solidarność” na Lubelszczyźnie. Zrobiłem to celowo.
O sukcesie radia wiemy, przyzwyczailiśmy się do niego, stał się
nieodłącznym fragmentem historii Solidarności. Wszedł tym samym na stałe do
historii naszego Narodu. O porażce wiedzieli nieliczni, a nawet oni dopiero
teraz, z akt IPN, dowiadują się o jej niechlubnych kulisach. Nie wszystko
zresztą, jak dotąd, zostało ujawnione w pełni. Dlatego warto było się nad tym
przez chwilę zastanowić, poczytać tajne dotąd dokumenty. Warto też będzie
zastanowić się nad tym i w przyszłości, gdy zapewne z innych, odkrywanych
stopniowo kart, dowiemy się więcej.
A to dla jednego tylko celu - by historia poznała pełną prawdę. Nie
tylko o ludzkim bohaterstwie, ale też o podłości. Dla wiedzy, dla nauki, dla
przyszłej mądrości naszego Narodu. By nie przypinać kolejnych medali ludziom,
którzy wtedy potajemnie hamowali, którzy sypali po kryjomu piasek w szybko kręcące
się tryby, - bo to ubliża tym, którzy parli mocno do przodu w tej walce, którzy
stanowili jej trzon.
***
Wtedy bardzo szybko uznaliśmy sukces za normę. Nadajniki pierwotnie
miały być przecież z założenia jednorazowe. Dla jednej tylko audycji lub dla
jednej, krótkiej serii, nadanej jednego dnia. Zainstalować, włączyć, opuścić
natychmiast miejsce nadawania i nigdy do niego nie wracać. W tym właśnie celu
opracowałem automatykę włączania emisji. Nadajnikiem sterowała taśma
magnetofonu. Podczas ciszy nadajnik nie emitował, lecz gdy pojawiał się
pierwszy dźwięk na taśmie, dzięki układom elektronicznym uruchamiał się
przekaźnik zasilania. Następowała emisja.
Ustalając, podczas montażu nagrania, długość ciszy przed audycją, można
było świadomie zaprogramować czas na bezpieczną ucieczkę. Taki elektroniczny
lont, płonący powoli. Można też było nagrać kilka kolejnych audycji,
przedzielając je fragmentami ciszy. Nadajnik automatycznie wyłączał wtedy
emisję, wznawiając ją po ustalonym czasie, dla kolejnej audycji.
Nie wiem jak radzono sobie z tym problemem w innych regionach kraju,
nie miałem wtedy z nimi żadnego kontaktu. Można było przecież stosować różne
inne typy automatyzacji, np. z użyciem mechanicznych lub elektronicznych
zegarów. Można też było uruchamiać emisję zdalnie, małym pomocniczym nadajnikiem
na inne pasmo lub promieniem podczerwieni. Nauka daje tu dużą swobodę i
różnorodność rozwiązań. Regułą jednak było, że po sprzęt się nie wraca, to oczywiste.
Dla ekipy Gontarza bardziej oczywiste było, że drogocennego sprzętu nie
wolno oddać. Oni dobrze wiedzieli, jak trudno go zdobyć, jak jest cenny. Ani
razu nie skorzystali z możliwości opóźnienia emisji, ani razu nie uciekli bez
sprzętu. To był dla nich po prostu punkt honoru. Nawet wtedy, gdy „nagonka”
podeszła na odległość zaledwie
*
Epizod pierwszy.
Było to podczas uroczystego poświęcenia „Dzwonu Wolności” w świdnickim
kościele. Było oczywiste, zarówno dla ludności Świdnika, ale także i dla
władzy, że słowo „wolność”, wyryte na dzwonie nie oznacza bynajmniej tak zwanej
wolności, przyniesionej na bagnetach Armii Czerwonej a przeciwnie, wolność
rzeczywistą, wolność właśnie od tejże okupacyjnej Czerwonej Armii,
stacjonującej wciąż po lasach w naszym kraju. O tę wolność właśnie modlono się
każdej niedzieli w całej Ojczyźnie, z podniesionymi w górę palcami na kształt
litery „V” i z pieśnią na ustach: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!”.
Służba Bezpieczeństwa reprezentowała przecież w kraju interesy okupanta
i tychże „czerwonoarmiejców”, którzy z lasu mieli wyjść dopiero w przypadku
wyższej konieczności, gdyby rodzima SB nie była wystarczająco skuteczna.
Tak więc już sama ta uroczystość postawiła na nogi wszystkie możliwe
siły bezpieczeństwa. Przybyli na nią nie tylko tłumnie świdniczanie, fundatorzy
dzwonu. Przyjechali też przedstawiciele podziemnych władz krajowych Związku.
Przybył nawet ukrywający się wciąż skutecznie Zbigniew Bujak, ówczesny symbol
Solidarności podziemnej. Bujak nie przybył tam jednak fizycznie, - przybył za
to jego głos. Podczas trwania uroczystości przemówił on za pośrednictwem „Radia
Solidarność Świdnik”. Pozdrowił mieszkańców Świdnika i prosił o wytrwałość w
walce.
W bezpiekę „piorun strzelił”. Ustalili, że emisja pochodzi gdzieś z
bliskich okolic kościoła i rozpoczęli systematyczne przeszukiwania terenu. Na
operatorze radiostacji włos się zjeżył, gdy podeszli do niego na bezpośrednią
odległość 20 zaledwie metrów. Był absolutnie pewien, że tym razem wpadł. Emisji
jednak nie przerwał, postanowił wytrwać do końca. I dobrze, bo został „o włos”
ominięty. Można powiedzieć – oczywiście cud. Oglądali z kolegami potem ten
teren, niemożliwe było, żeby z tej odległości przeoczyć, a jednak.
Przypominają się słowa wypowiedziane przez spikerkę w jednej z
pierwszych Świdnickich audycji: „Boże, naszą radiostację chroń”.
Epizod drugi,
część pierwsza.
Przypadkiem i ja osobiście poznałem, co odczuwa człowiek z radiostacją
w ręku, gdy spotka się bezpośrednio z wzrokiem esbeka, gdy spojrzą sobie na
chwilę w oczy. Przeżyłem to jeden tylko raz i mam do dziś w żywej pamięci. Zacząć
jednak muszę od zdarzeń o dzień wcześniejszych.
Pracowałem w zasadzie bezpiecznie, w wystarczająco odległym Lublinie.
Obserwowany byłem prawie bez przerwy i przez wielu. Stosowałem jednak najdalej
idącą ostrożność i konspirację, na jaką tylko pozwalała moja własna wyobraźnia.
No właśnie, konspiracji nie koniecznie trzeba się uczyć, nie trzeba przechodzić
żadnego szkolenia, ja takiego nigdy nie przechodziłem. Wystarczy mieć po prostu
wyobraźnię. Ona przydaje się zresztą w życiu w bardzo wielu jeszcze innych
sytuacjach.
Wtedy wydawało mi się ciągle, że oczywiście przesadzam. Że niemożliwe
jest, by postawili dla śledzenia jednej osoby, no, jednej rodziny, aż tylu
ludzi. Przeczytałem jednak skrupulatnie akta i teraz wiem, że to możliwe. Nie
ja jednak byłem tak ważny a oczywiście ważny był dla nich nadajnik. Wiedzieli,
że jestem kluczem do jego rozpracowania i żaden wysiłek nie był na tej drodze
przesadny.
Nadajniki wymagały ciągłej konserwacji. Były zestrojone każdorazowo na
maksymalną możliwą moc, jaką wytrzymać mogą tranzystory, przechowywane były
dość często w wilgoci, pracowały dość rzadko zgodnie z opracowaną przeze mnie
precyzyjną „instrukcją obsługi”. Musiały się psuć. Dowiezienie do naprawy, czy
też konserwacji, zawsze było kłopotliwe. Ustaliliśmy jednak z Henrykiem
Gontarzem, już na samym początku zasadę, że ja do Świdnika nie jeżdżę. Kontakt
tylko przez jedną osobę, w przypadku Świdnika jedyny kontakt miałem właśnie
poprzez Henryka.
Przed jedną z audycji Henryk, jak zwykle, przyjechał po radio. Już miał
z nim wychodzić, gdy rutynowa obserwacja okolic budynku nakazała czujność. Coś
było nie tak. Przy drzwiach wejściowych pojawił się ponadto zaparkowany
nieznany samochód i nikt z niego nie wysiadł. Szybkie sprawdzenie tablic,
-rejestracja Świdnik.
„Heniu, jedziesz dzisiaj bez radia”. Henryk oponował, bo audycja miała
być nadana już dzisiaj i jego zdaniem była bardzo ważna. Ale trudno,
najważniejsze jest żelazne przestrzeganie ustalonego „BHP” (żartobliwie stosowany
peerelowski skrót –„bezpieczeństwo i higiena pracy”). Ustaliliśmy szybko
następny kontakt. Henryk pojechał, nieznany samochód odjechał natychmiast w
ślad za nim. Na trasie był rzeczywiście śledzony przez bezpiekę, tyle, że na
szczęście nie miał tym razem żadnego bagażu.
Ustaliliśmy, że przyjedzie do Lublina nazajutrz a ja miałem mu dowieść
nadajnik na targ przy ulicy Pocztowej. Tam w tłumie dokonamy wymiany. On będzie
miał przygotowaną odpowiednią paczkę.
Przed umówioną porą pojechałem w tym kierunku autobusem. Miałem
niewielką skórzaną torbę, z którą zwyczajowo chodziłem po zakupy. Oczywiście
tym razem nie była wypełniona pietruszką. W autobusie miałem zwyczaj prowadzić cały
czas dyskretną obserwację. Zauważyłem więc natychmiast białego fiata 125p,
wlokącego się nieśpiesznie za autobusem. W tamtych czasach, gdy w samochodzie
osobowym było czterech mężczyzn, to prawie na pewno było to SB. Pomyślałem
jednak, że pewnie tym razem przesadzam. „Strach ma wielkie oczy”, „na złodzieju
czapka gore” itd. -powtarzałem sobie przysłowia. No przecież niemożliwe. Nikt
nie wiedział, że mam do przekazania nadajnik. Nigdy wcześniej z nadajnikiem nie
podróżowałem, ale z torbą owszem a jakoś nie rewidowali mnie codziennie na
ulicy.
Wysiadłem na końcowym, przy dworcu PKP. Tuż obok ulica Pocztowa. Nie
poszedłem jednak prosto do celu, tylko najpierw poszedłem wzdłuż 1-Maja. Szedł
za mną, w pewnej odległości, tylko jeden mężczyzna. W pewnym momencie
gwałtownie skręciłem w drzwi baru mlecznego. Stanąłem w ciemnym kącie.
Widziałem dobrze ulicę, nie będąc z niej widzianym. No, to nareszcie pozbędę
się głupiego uczucia, że jestem ścigany. Facet przejdzie spokojnie a poza nim
przecież jest pusto.
Rzeczywiście przeszedł, jednak ani daleko, ani spokojnie. Stanął,
zaczął się rozglądać i widać było wyraźnie, że coś zgubił. Chwileczkę, przecież
może zgubił właśnie mnie? Poczekałem dość długo, aż to on w końcu się zgubił,
wyszedł z mojego pola widzenia. Ostrożnie, z jakimiś obcymi ludźmi opuściłem
bar i wróciłem do dworca. Bardzo korciło, by natychmiast pozbyć się balastu,
parzył w ręce a Henryk już tam na pewno niecierpliwie czekał, jakieś
Wydawało mi się, że zatrzymuje wzrok każdorazowo właśnie na mnie, na
krótki ułamek sekundy i potem znów lustruje dalej. Potem znowu i znowu na mnie
moment dłużej, niż na innych. Źle z tobą Irek, -powiedziałem w myślach i wcale
nie chodziło mi o sytuację. Uznałem, że oto dopadła mnie w końcu paranoja.
Ubeków wszędzie tylko widzę a tu dookoła pewnie sami normalni, porządni
ludzie. A facet w kolejce stoi, bo może nie wie jeszcze, że papierosy szkodzą
zdrowiu. Kolejka zaraz dojdzie, kupi i będzie się spokojnie truł, nie
rozglądając już dookoła. Zresztą odległość do niego to jakieś ze
Zrobiłem jeden mały krok, zszedłem z wysepki i znalazłem się niżej, na
jezdni. Teraz stojący ludzie zasłaniali mnie skutecznie, ja jednak pomiędzy
nimi widziałem mężczyznę. Nie czekałem długo. Powiódł znów leniwie wzrokiem,
wzrok zatrzymał gwałtownie w miejscu, gdzie spodziewał się zobaczyć mnie.
Dochodziła właśnie jego kolejka do lady. Zignorował to, wyszedł z kolejki i
teraz już natarczywie szukał, lekceważąc zachowanie pozorów. Ruszył powoli w
moim kierunku, obserwując nerwowo cały plac.
Wtedy stanąłem znowu w poprzednim miejscu, dobrze widoczny i gdy oczy
nasze się po chwili spotkały, zamachałem mu dłonią, dając wyraźny znak: wiem,
kim jesteś, -jesteś „spalony”.
Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy na wprost. Wiedziałem już, że naprawdę
mnie śledził, że to nie urojenia. On wiedział, że go odkryłem. To trwało nie
dłużej chyba niż sekundę, ale to ja, pomimo odległości, zobaczyłem zakłopotanie
w jego oczach, nie on w moich. Zmieszany uciekł w końcu od mojego wzroku. Nie
zajmowałem się zresztą nim dłużej, nie miałem czasu. On na pewno zostanie teraz
podmieniony. Przez radio przekażą mnie innemu agentowi a przecież nie zgadnę,
komu. Mają w tłumie pewnie rutynowo czterech „pilotów”. Wiem to z nasłuchu
radiowego, bo wcześniej to ja ich często śledziłem na falach eteru. Może im
jednak zająć dłuższą chwilę takie niespodziewane przebazowanie. Na to tylko
mogę liczyć, będąc „na widelcu”.
Nasłuch radiowy, to jeden z moich przydatnych wojennych „wynalazków”. Zanim
jeszcze powstał pierwszy nadajnik, wykonałem kilka udanych stacji nasłuchowych.
Uznałem, że wywiad jest kluczowym zadaniem konspiracyjnej walki, bo nie można
jej skutecznie prowadzić na ślepo. To też była bardzo mocna broń. Wielu z nas
tylko dzięki niej poznało metody działania bezpieki, potrafiło się skutecznie
przed nimi obronić. Temat jest jednak obszerny i wymaga odrębnego omówienia.
Na postoju nie było akurat taksówki, nie było też i kolejki do
taksówek. Jest jednak jakaś szansa, że taksówka zaraz nadjedzie. Wszedłem
ukradkiem na pocztę, skąd widać dokładnie i trochę z góry cały plac, łącznie z
bliskim, chwilowo pustym, postojem taksówek. Jedyna możliwa teraz skuteczna
ucieczka to taksówka, której nie zdążą podstawić mi ubecy. Byle szybko, zanim
się przygotują.
Z piskiem opon nadjechał oczekiwany pojazd, czerwona taksówka.
Podbiegłem. Prawie równocześnie podbiegł z boku jakiś mężczyzna, - dziwne,
przed chwilą nie było chętnych. Stanął tuż za mną. Może całkiem porządny facet,
może to też normalna a nie podstawiona specjalnie dla mnie taksówka. Może,
może. Otwieram drzwi taksówki i tak na wszelki wypadek nagle się cofam z
otwartych już drzwi i proponuję stojącemu za mną mężczyźnie: „proszę bardzo,
panu się chyba śpieszy”. Osłupiały mężczyzna zamiast się ucieszyć, bełkoce
wzbraniając bez sensu: „Ależ nie, dlaczego?”. „Bo ja bardzo nie lubię
czerwonego koloru!” – odpowiadam z naciskiem i popycham go delikatnie lecz
stanowczo w drzwi samochodu, widząc kątem oka, że tymczasem nadjeżdża, już bez
pisku opon, normalnie i z innej strony, inna taksówka. Wsiadam w nią i ruszamy.
Ciekawe, czy posłałem właśnie jednego z „pilotów” podstawioną taksówką?
Byłoby śmiesznie. Tego się już jednak nie dowiem. No, ale chyba nie mieli
czasu, żeby przygotować kolejno aż dwie, - przebiega mi przez głowę. Zresztą,
wybór miałem raczej bardzo ograniczony.
Dokąd? - pyta taksówkarz. Sasankowa, - rzucam. Bardzo proszę szybko, -
dodaję. Jedziemy rzeczywiście szybko. Taksówkarz na szczęście jest z tych,
których nie trzeba zachęcać do ostrej jazdy. Mam szczęście.
Wpadam do domu, zamieniam nadajnik na wypełniacz, czyli pudło z butami,
wybiegam, wsiadam i mówię bez zastanowienia: Narutowicza 34 mieszkania 5A.
Głupio podaję adres, taksówki nie wwożą z zasady do mieszkań, pewnie zresztą
tak i lepiej. Odczuwam jednak kolosalne odprężenie i myślę już na inny temat.
Nadajnik zabezpieczony, z domu go raczej nie wezmą, nieraz próbowali
bez skutku. Teraz już tylko odciągnąć pogoń od domu, jak najdalej. Odciążyć
rodzinę, zapobiec rewizji. Podany adres jest naszym poprzednim, nieaktualnym
już adresem zamieszkania. Niech sobie pojeżdżą po mieście. W końcu mnie złapią,
ale bez nadajnika. Niech kombinują, czy go w ogóle kiedykolwiek miałem.
Obok nas pojawia się nagle znajoma sylwetka, to odnalazł się biały
fiat. Pozbierał już z ulicy wszystkich „pilotów”, trochę mu to zajęło, ale
teraz merda z zadowoleniem ogonem. Nie wie, że przegapił najważniejsze. Nie
zatrzymują mojej taksówki, ciekawi są zapewne, gdzie pojadę z tymi butami, -
no, w ich przeświadczeniu z tym nadajnikiem.
Koło hotelu Victoria, tuż za nami, niespodziewanie dla wszystkich, robi
się „korek” na jezdni. My jedziemy, ale widzę, że fiat utknął. Na wylocie
Granicznej rzucam więc energicznie kierowcy: Proszę stanąć! Tu! Natychmiast!
Podaję pieniądze w stosownym nadmiarze i wysiadam, zanim samochód zatrzymał się
do końca. Rzucam się w przechodnią bramę. Znam tu okolice.
W ostatniej chwili, w biegu, patrzę jeszcze, z czystej ciekawości, w
kierunku Victorii. Biały fiat błyska „długimi światłami”, równocześnie trąbi,
wyje syreną i szarpiąc na boki przepycha się, bardzo powoli, chodnikiem przez
zwarty tłum przechodniów. Tego pięknego widoku nie zapomnę już nigdy.
Wskoczyłem w bramę, byłem wolny!
I tylko kiedyś, później, gdy z jakiejś demonstracji zawieziono mnie
kolejny raz do siedziby SB na Narutowicza, pewien oficer, wiedząc, że nie dam
się oczywiście przesłuchać, prawie towarzysko zagadnął: „a na Narutowicza
Epizod drugi,
część druga.
W oczywisty sposób uniknąłem zupełnie pewnej wpadki. Byłby to wprawdzie
przypadek wynikający ze zwykłego chociażby rachunku prawdopodobieństwa. Ile w
końcu lat można konspirować bez wpadki? W tych ekstremalnych warunkach, w tym
ciągłym napięciu.
Nie czułbym nawet żadnego wstydu, porażka po latach była wpisana w tę
nierówną walkę. Byłoby jednak bardzo, ale to bardzo przykro. Byłby to niestety
koniec pewnej epoki.
Nie miałem niestety możliwości wyszkolenia następcy. To był zwyczajny
przecież zbieg okoliczności, ale nikt ze znanych mi rzesz działaczy nigdy nie
pasjonował się radioelektroniką, generacją drgań elektromagnetycznych, teorią
budowy anten, propagacją fal radiowych. Tę wiedzę należało posiadać, nie było
czasu nauczyć. Ja też w tej dziedzinie byłem tylko samoukiem, - a może aż
samoukiem. Potrzeba naprawdę dużej pasji, by w wystarczającym stopniu opanować
tę wiedzę. Nie na egzamin, - na zawsze.
No, ale na szczęście Opatrzność jeszcze raz czuwała nad radiem. Dla nas
pozostał jeszcze tylko do rozwiązania ten jeden mały problem, - nadajnik
pozostał bezpieczny w Lublinie ale był potrzebny akurat w Świdniku.
Dom był z całą pewnością ciągle obserwowany. Należało wymyślić jakiś
wyjątkowo przebiegły plan.
W moim wieżowcu, na 3 piętrze, mieszkał nasz dobry znajomy, serdeczny
przyjaciel. Znałem z grubsza jego przekonania, ale nigdy oczywiście nie
wtajemniczałem go w szczegóły mojej działalności. Wtedy takie tematy stanowiły
najbardziej strzeżone tabu. Sytuacja była jednak zupełnie wyjątkowa i
postanowiłem wtajemniczyć Ryszarda w część planu. Nikt spoza budynku nie mógł
przecież radiostacji niepostrzeżenie wynieść, mieszkaniec wieżowca mógł. Do
nikogo innego nie miałem aż tak dużego zaufania. Postanowiłem zapytać.
Odpowiedź była krótka i natychmiastowa: tak! Wiedział o ryzyku,
wiedział, co ma przewieźć. Uzgodniliśmy tylko szczegóły przekazania sprzętu.
Pojechał. W miejscu „zrzutu” poczuł się jednak dziwnie niepewnie. Teren wydawał
się normalny, ale coś jednak „nie grało”. Intuicja podpowiadała, by zatoczyć
uliczkami, dla pewności, jeszcze jeden okrąg. Jak samolot pasażerski, gdy na
lotnisku jest zbyt gęsta mgła. Napięcie jednak nie ustąpiło. Wewnętrzny głos
nakazał natychmiast pozbyć się bagażu.
W połowie długiego zakrętu, gdy zniknął wszystkim z pola widzenia,
zatrzymał gwałtownie Zastawę i wystawił pakunek. Teren wybrał rozsądnie,
zatoczka śmietnikowa zawierała różne podobne zawiniątka. Ustawił paczkę za
pojemnikiem, wskoczył za kierownicę i szybko odjechał. Zaraz za zakrętem czekał
na niego milicyjny patrol. „Proszę wysiąść, otworzyć bagażnik, stanąć z boku.
Samochód poddamy kontroli” - usłyszał. Nigdy dotąd w życiu nie sprawdzano mu
nawet zawartości bagażnika, tym razem była to naprawdę szczegółowa kontrola
całego pojazdu. Na szczęście jednak był już wtedy „czysty”.
Epizod drugi,
część trzecia.
Znowu uniknęliśmy wpadki. Mógł na długo pożegnać się z wolnością
człowiek porządny, który pomógł nam przecież jednak tylko incydentalnie. Trudno
by było to sobie wybaczyć. My, no cóż, wliczaliśmy codzienne ryzyko w tę grę.
Ta gra nas wciągnęła, mieliśmy z tego przecież również i niezłą satysfakcję.
Ale tak zupełnie przypadkiem wsadzić człowieka na minę…
Tymczasem nadajnik jest ciągle w Lublinie, w dodatku gdzieś w
śmietniku, skąd bladym świtem zabierze go rutynowo śmieciarka. Nie ma chwili do
stracenia. Potrzebny jest nowy, tym razem to już na pewno dużo lepszy plan.
Przysłowia są mądrością narodów i chyba trzeba temu uwierzyć na słowo.
Jest takie na przykład przysłowie mądre, bo bardzo stare: „gdzie diabeł nie
może, tam…..”.
Wczesnym, bladym jeszcze świtem, gdy artyści kładą się dopiero spać -
(wiem dobrze, sam czuję się artystą) -, śpieszy na pierwszą zmianę do fabryki
taka sobie zwyczajna robotnica. Przybrudzona nieco kufajka, wypchane w kolanach
robocze spodnie, włosy spięte na gładko, przewiązane zbyt dużą chustą. Ta
chusta, zawiązana pod brodą, zachodzi też mocno na oczy, zakrywa część twarzy.
No cóż, kto by się stroił do ciężkiej, fizycznej pracy. Jest chyba późno, bo
jeszcze wydłuża mocno stawiane kroki w niezgrabnych butach. Idzie długim zakrętem
pustej ulicy, schodzi na chwilę wszystkim z pola widzenia. Nikt nie widzi, że
mijając śmietnik okrąża go szybko, zabiera paczkę, pozostawia swoją, - bardzo
podobną i idzie tak aż do przystanku. Długie oczekiwanie na pierwszy poranny
autobus i nie do fabryki, - do domu.
Po tej brawurowej akcji nadajnik jest znowu bezpieczny a rzekoma
robotnica bierze ciepły prysznic. Tak naprawdę z zawodu jest „profesorem szkoły
średniej”, w obecnym czasie bardzo aktywną działaczką zdelegalizowanej
Solidarności a prywatnie moją żoną, Barbarą.
Jak dotąd, nigdy nie była aktorką. Ta dzisiejsza, kostiumowa rola, to
debiut.
Epizod drugi,
część czwarta.
Nadajnik został uratowany i jest znów w naszych rękach, jednak wciąż
nie w Świdniku. Trzy dni minęły a przygotowanej audycji nie wyemitowano. Dla
bezpieki może to być sygnał, że nadajnik uwiązł na dobre w Lublinie, zapewne na
Sasankowej. Jeśli to potrwa, wezmą się systematycznie za mieszkanie. Kucie
tynków, prześwietlanie ścian, w końcu mając czas i pneumatyczne młoty, każdy
schowek można kiedyś odkryć.
Wolałbym przecież jednak zachować to moje laboratorium, wraz z
realizowanym właśnie projektem nowej, silnej radiostacji fonicznej a także
mojej najnowszej, niezwykłej niespodzianki, trzymanej przed wszystkimi dotąd w
tajemnicy, - sterowanego komputerem nadajnika wizyjnego. Bardzo chciałem te
prace koniecznie ukończyć.
Trzeba działać szybko i tym
razem jeszcze bardziej skutecznie. Udana emisja jest teraz wyjątkowo potrzebna.
Sprawę wzięło tym razem w ręce młodsze pokolenie. Trzeba tu powiedzieć,
że Henryk Gontarz nie tylko sam jest odważny. Ma też odważną żonę i gotowe w
każdej chwili do poświęceń dzieci. To właśnie oparcie w rodzinie daje mu tę
niesamowitą siłę do walki, nieosiągalną u innych. Ciekawe, że wpadli na to
również oficerowie bezpieki, mocno akcentując to oparcie w przechowywanej w
aktach analizie postawy opozycyjnej Henryka Gontarza. Taką esbecką „laurkę”
powinien sobie oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Tak powinien wyglądać
wzór polskiej rodziny.
No, ja też narzekać nie mogę. O żonie, Barbarze, właśnie przed chwilą
pisałem, grała główną rolę w epizodzie ratowania radiostacji przed poranną
szarżą śmieciarki MPO. Miała też swoje, znacznie poważniejsze role w bardzo
wielu epizodach tej wojny;
- Jako członek założyciel Regionalnego Komitetu Strajkowego w dniu 13
grudnia 1981 i w następnych dniach obrony okrążonego przez czołgi zakładu.
- Jako organizator podziemnego, tajnego nauczania.
- Jako organizator podziemnego kina, z którego skorzystało 1700 osób na
tajnych projekcjach filmów niezależnych. Długo by wymieniać.
Nasza trójka dzieci też pomagała nam dzielnie. Każde miało swój udział,
wybrany dobrowolnie, każde wykazało się pomysłowością i inicjatywą a także
niezwykłym poświęceniem.
Ciekawy był dla mnie na przykład przypadek, gdy zwróciła się do mnie w
areszcie, podczas rutynowej próby przesłuchania, funkcjonariuszka bezpieki,
porucznik Maria Kaim, z taką oto dziwną interwencją:
„Nasz ekspert prosił szefa o natychmiastowe przeniesienie z dzielnicy,
bo czuje się zagrożony, wraz ze swoją rodziną. Pana dzieci chodzą za nimi i ich
śledzą. Niech im pan zakaże”.
No, ciekawe odwrócenie ról, pomyślałem sobie, - śledzą agenta bezpieki
i jego rodzinę. Nic im nie robią, tylko za nimi łażą. Agent ma służbowe
mieszkanie w milicyjnym bloku, mieszka wśród kolegów, ale i tak czuje się
zaszczuty. A to przecież agenci, jak dotąd, śledzili obywateli. Pytam, dlaczego
o tym nie pomyślał, zanim przyszedł do nas na rewizję i starał się koniecznie
zwierzchnikom zasłużyć, naciągając nieuczciwie swoje „ekspertyzy”. Zabrali nam
wtedy, za jego aktywnym udziałem, wszystkie cenne elektroniczne sprzęty domowe,
nie mające zresztą żadnego związku ze sprawą.
A one go teraz śledzą i to agent jest przerażony, nie one. W domu nie
zostawili nam nawet zwykłego radia, wygarnęli też wszystkie magnetofony, w tym
prywatny sprzęt dzieci, zabrali 60 kaset z piosenkami, ojca im zamknęli w
areszcie, bez przedstawienia jakichkolwiek dowodów a oni mają odwagę bawić się
w podchody z agentem, którego dobrze zapamiętali z domowej rewizji. Niezłe te
nasze dzieci, słowo daję.
Ale wróćmy do głównego tematu. Nasze córki umówiły się na szóstym
piętrze wieżowca. Nasza, Anna Haczewska zawiozła tam windą zamaskowany sprytnie
nadajnik a Elżbieta Gontarz schodami wniosła książki, w identycznym opakowaniu.
Agenci chyba jednak obserwowali bardziej osoby całkiem dorosłe i przeoczyli tę
szybką wymianę. Dziewczyny całkowicie świadomie zdecydowały się na poniesienie
najwyższego w tej walce ryzyka.
Tego wieczoru Świdnik, po paru dniach przerwy, znów nadał kolejną
audycję. Złożyła się na to praca, pomysłowość i poniesione ryzyko, wszystkich
wymienionych tu osób.
***
Nie męczyłbym Państwa tym wielopiętrowym opowiadaniem, gdyby nie chęć
pokazania na żywym, autentycznym przykładzie, jak wielu wysiłków było czasami
trzeba, by nadać jedną z wielu, zwykłą audycję „Radia Solidarność”. To opowieść
w każdym szczególe prawdziwa i przecież dotyczy jedynie jednego etapu
przygotowania udanej audycji. Etapu, jak należałoby sądzić, przecież nie
najważniejszego. Najważniejszy, najbardziej ryzykowny, wymagający najwyższej
odwagi był oczywiście sam moment emisji.
Okazywało się jednak wiele razy, że to, co miało być stosunkowo łatwe,
poprzez zwykły zbieg okoliczności mogło przesądzić o klęsce i tylko intuicja,
„zimna krew”, błysk pomysłowości a wreszcie pracująca bezustannie wyobraźnia,
ratowały sprzęt i ludzi od klęski.
Epizod trzeci.
Zwykły powrót z zakupów też zawsze wywoływał pytanie, – co zastaniemy w
domu?
Wracały normalnie, we dwie, matka i córka. Wprawdzie tym razem nie z
pobliskiego sklepu a ze spotkania, na którym przejęły radiostację. Miała być
poddana przestrojeniu na kanał innej telewizji. „Normalka”, zwykła rutyna stanu
wojny. Przejęcia dokonano w sposób absolutnie pewny, nie było więc podejrzeń o
nadzwyczajne śledzenie. Byle szczęśliwie dotrzeć do mieszkania i nie wpaść
całkiem przypadkowo. Tylko tyle.
Pamiętały jednak, jak wcześniej w Świdniku, Franciszek Zawada niosący
nadajnik, został przypadkowo przez ulicznego milicjanta zagadnięty, co niesie w
worku na plecach. Nie wiedział, że właśnie poszukiwano złodzieja, po włamaniu
do pobliskiego sklepu. Gdyby to wiedział, mógł ostatecznie pokazać radio. Było
prawdopodobne, że milicjant, który przecież nie był wyszkolonym specjalistą,
nie rozpoznałby sprzętu. Ot, elektryczna spawarka. Franciszek wybrał ucieczkę.
Dogonili, złapali, skończył w areszcie. Cenny sprzęt po raz pierwszy wtedy
przejęła bezpieka. Przez tzw. „głupi przypadek”.
Oczywiste, że w aktach odnotowano ten fakt, jako sprawne działanie
operacyjne. Tak przecież łakomi byli jakiegokolwiek sukcesu. Dokładna analiza
tego zdarzenia wskazuje jednak wyraźnie na przypadek.
Barbara i Anna dochodzą już właśnie do domu. Drzwi wejściowe budynku,
parę schodków, drugie oszklone drzwi. Za chwilę upragnione mieszkanie na
parterze. Rozdzielają się jednak, - tak na wszelki wypadek. Anka z kluczem w
ręku podchodzi do drzwi, Barbara z wypełnioną siatką chowa się za załomem
klatki schodowej i czeka na sygnał. Czeka krótko.
Z wnętrza otwartego właśnie mieszkania rozlega się donośny głos córki:
„O! Panowie u nas znowu! No cóż… nie spodziewaliśmy się wprawdzie wizyty, - jak
zwykle zresztą”. Mówi coraz głośniej i coraz bardziej kierując głos w stronę klatki
schodowej, po czym zamyka ze znaczącym hałasem drzwi.
Wyobraźmy sobie przez krótki moment, co czuje matka, słysząc te słowa.
Ale jakie ma wyjście? Pomóc dzieciom? Wejść i pilnować prawidłowości rewizji,
przeprowadzanej teraz jedynie w obecności trójki dzieci? Pilnować, żeby nie
podrzucili fałszywych dowodów, czegoś po prostu nie ukradli? (U znajomych zniknęły
podczas esbeckiego przeszukania złote pierścionki, – co zresztą jest do dzisiaj
odnotowane w protokole, bo właścicielka precjozów okazała się bardzo uparta).
To wszystko przebiega przez głowę w ułamku sekundy, ale czy ma
jakikolwiek wybór, z nadajnikiem trzymanym w ręku? Mogła tylko zaufać dzieciom,
że sobie poradzą. Poszła schodami na najwyższe, jedenaste piętro i przeczekała
kilkugodzinną rewizję, siedząc skulona na schodach, do końca.
Zastanów się matko, co w podobnej sytuacji przeżyłabyś ty?
Epizod czwarty.
Kłopoty przychodziły z reguły wtedy, gdy na skutek zachłyśnięcia sukcesem,
następowało, choćby nieznaczne, rozluźnienie koncentracji. To głównie żelazna
dyscyplina chroniła nasze radio. Raz jednak, tylko jeden jedyny raz, złamałem
własne zasady i pojechałem sam osobiście do Świdnika. Ten dzień okazał się
potem dla mnie dniem wyjątkowo długim. Gdyby go jednak zabrakło, nie
wiedziałbym do dziś, jak w praktyce brzmiały te niecodzienne emisje „Radia-S”.
Powtarzać mógłbym dziś jedynie zasłyszane relacje.
Wobec narastających trudności z przekazywaniem nadajnika do niezbędnego
serwisowania, Henryk poprosił, bym wyjątkowo to ja odwiedził jego bohaterskie
miasto. Nie było już czasu na wożenie sprzętu a przygotowana jest audycja,
która koniecznie musi być wyemitowana dzisiejszego wieczoru. Charakter audycji
wykluczał nadanie jej z poślizgiem. „Zrób raz wyjątek Irek”, powiedział. „W
końcu to jedyna okazja, byś osobiście usłyszał efekt swojej pracy. Należy ci
się to. Siądziemy spokojnie przy kawie, ciasteczku, sam usłyszysz, jaka to
niesamowita frajda.”
Pokusa była nie do opanowania a argumenty Henryka bardzo
przekonywujące. Od lat słyszałem te barwne opowieści. Dokładnie wiedziałem
teoretycznie, jak to się odbywa, ale usłyszeć na własne uszy…
Awaria sprzętu też była niewielka, oceniałem, że uporam się z nią w
kwadrans, wykorzystując przenośny zestaw narzędzi.
W torbę, która w epizodzie drugim służyła do transportu nadajnika,
upchałem tym razem narzędzia. Kupiłem bilet pekaesu i pojechałem. Wprowadzono
mnie do małego pokoiku w nieznanym mi mieszkaniu. Na stole stała za to znajoma
radiostacja. Po kwadransie rzeczywiście była już w pełni przygotowana. Nie było
na co czekać. Pożegnałem gospodarza i poszedłem do Henryka. Ucięliśmy sobie
miłą pogawędkę. Czas zleciał niepostrzeżenie. Henryk spojrzał na zegarek,
podkręcił głos w odbiorniku. „Czas dochodzi”- powiedział.
I nagle w telewizorze ucichła fonia. Przez sekundę w głośniku
zabrzmiało coś jakby ciche chrumkanie. To dostraja się automatycznie synteza
częstotliwości – przemknęło mi przez głowę. I nagle czysto i klarownie
zabrzmiał sygnał radiostacji. Po nim zapowiedź: „Tu Radio Solidarność
Świdnik!”. Dech mi zaparło. To było przecież dokładnie to, czego się
spodziewałem, -a jednak. Jakież wrażenie musiało to robić na ludziach, dla
których było to niespodzianką, zaskoczeniem, magią prawie. Wejść na potężną,
rządową telewizję…, to nie mieściło się na ogół w głowach.
„Już są”, -usłyszałem po chwili z kuchni. To Elżbieta Gontarz, córka
Henryka, podaje komunikat ze stanowiska obserwacyjnego w zaciemnionym
pomieszczeniu od strony północnej.
Zobacz sobie, jak sprawnie działają, dodaje Henryk. Z ciekawości
sprawdziłem, - zza węgła garaży wychylały się w mroku trzy głowy. Dalej stał
służbowy, czerwony polonez. To oni, zawsze tu dyżurują po rozpoczęciu audycji –
usłyszałem wyjaśnienie.
Byliśmy spokojni, tu nie mamy sprzętu, nadaje oczywiście ktoś inny,
Henryk nie naraziłby mnie na bezpośrednie ryzyko. Picie kawy nie stanowi
jeszcze naruszenia prawa w tym zmilitaryzowanym kraju. Mamy dwudziesty wiek i
pozory cywilizacji. Dokończyliśmy spokojnie miłej rozmowy.
Problem zaczął narastać, gdy, chyba dwie godziny później, obstawiający
cywile wciąż nie opuścili posterunku. Przyjechałem tu autobusem, tak też
zamierzałem odjechać. Zbliżał się termin ostatniego kursu do Lublina. W
ostatniej chwili zdecydowałem, że jednak pójdę. Niezwykle odważna córka Henryka
uparła się, żeby mnie odprowadzić. „Musimy wiedzieć, czy nasz gość odjechał
bezpiecznie, żeby zawiadomić rodzinę w razie aresztowania” – brzmiało
tłumaczenie. No nie wiem… - odparłem, ale nie było gadania, zostałem odprowadzony.
Polonez jechał cały czas równolegle z nami, aż do przystanku.
Nadjeżdżał właśnie ostatni pekaes. Wskoczyłem, machnąłem na pożegnanie.
W czarną noc, za jadącym pojazdem widać było wciąż dwa okrągłe ślepia
reflektorów. Dopiero przed przystankiem, gdzieś w polu, polonez wyprzedził nas
szybko. Na przystanku wsiadł jeden młody mężczyzna. Ubek, - pomyślałem sobie.
Już w Lublinie, jadąc miejską komunikacją, miałem trasę z przesiadką.
Sprawdzałem dyskretnie, czy ktoś towarzyszy mi przez całą drogę, ale nie.
Jeżeli mnie nawet śledzą, to wymieniają „pilotów” na każdym etapie. Chyba
jednak zaniechali, widząc, że wracam spokojnie do domu. Na wszelki wypadek
wykonałem nawet, stosowany w filmach akcji numer i wskoczyłem w biegu do
zamykających się już drzwi autobusu. Omal mi torby nie przytrzasnął, tak się
postarałem. Nikt za mną jednak nie próbował skakać. Czułem się nieco zlekceważony.
Droga upłynęła szybko. Nie zdążyłem się nudzić. Wysiadając w pobliżu
domu poczułem jednak ulgę. Wokół sami życzliwi ludzie, około 10 osób, mocno
spóźnieni, wracali do domów na bardzo późną kolację. Było około dwudziestej
trzeciej. Poczułem odprężenie i życzliwość do całego świata.
Błogi nastrój zakłócił nagły szczęk zatrzaskujących się na przegubach
dłoni kajdanek. To na moich przegubach, - zauważyłem z niejakim zdziwieniem. A
więc jednak…
„Czy to jest, napad? Mam wołać milicję?” –spytałem stanowczo, chociaż
było oczywiste dla wszystkich, że niezupełnie szczerze. „Służba bezpieczeństwa,
proszę oddać torbę”. OK., ale nieście ją przede mną, żebym cały czas widział.
Tak też się stało. Jeden niósł torbę, jak zgniłe jajo, cały czas na widoku.
Tyle, że niedługo, bo na chodnik prawie natychmiast wjechał podstawiony,
cywilny samochód. Wylegitymować się – zażądałem. „No niech pan nie przesadza,
znamy się przecież tak dobrze”.
Na miejscu, w głównej kwaterze bezpieki, cywile celebrowali służbowe
czynności. Pewni byli, że nakryli mnie właśnie z nadajnikiem, co bardzo
podniosło ich poziom samozadowolenia. Absolutnie nie zamierzali się spieszyć,
skracać tak miłego klimatu sukcesu. Należy to przecież teraz starannie
rozegrać.
Torba rzeczywiście spoczywała cały czas na moim widoku, żebym potem nie
twierdził, że coś podrzucili. Należy mnie jednak wystarczająco zmiękczyć, bo
pewnie zlewam się potem ze zdenerwowania i im dłużej, tym będę przystępniejszy.
Ja oczywiście też grałem swoją rolę do końca i udawałem twardego, ale za
wszelką cenę pilnującego torby. Tak, jakby moim największym marzeniem było,
żeby ją unicestwić lub przynajmniej natychmiast wyrzucić przez okno. Gra
toczona była równo i starannie z obu stron, ale tylko ja wiedziałem, jaki
będzie finał przedstawienia. Nieodległa przyszłość miała jednak to moje wyobrażenie
przerosnąć.
Posiedzieli tak ze mną w milczeniu najpierw prawie godzinę w jednym,
potem godzinę w innym pokoju. Zmieniali się, oglądali mnie sobie dyskretnie,
telefonowali ściszonym głosem, napawali się chwilą, ale rozmowy żadnej nie
próbowali nawiązać. Po pewnym czasie wszedł oficer, nawet niezbyt wysoki stopniem,
bo zaledwie kapitan, - trochę poczułem się tym zlekceważony, ponieważ sądziłem,
że skoro czekają tyle czasu, to na jakąś bardzo wysoką „szychę”. Szycha jednak
z pewnością obserwowała wydarzenie z ukrycia.
Kapitan usiadł naprzeciw, chrząknął i wygłosił uroczyście: „no proszę
to teraz pokazać, niech pan to wyjmie z torby”. Postanowiłem go zaskoczyć, więc
nie ruszywszy się nawet, odparłem od niechcenia:
- Proszę bardzo, niech pan sam wyjmie, tylko ostrożnie. Torba stała
bowiem na stole, w równej odległości między nami.
Kapitan znieruchomiał i nie bardzo wiedział, jak w tej sytuacji postąpić.
Nie wypadało mu dać sobie narzucić moją wolę, z drugiej strony im dłużej będzie
zwlekał, tym jego porażka będzie dotkliwsza. W końcu chyba zrozumiał, że ja się
nie ruszę na pewno i pociągnął torbę w swoim kierunku. Zajrzał i …
znieruchomiał.
- Tu nic nie ma, jakieś śmieci - wymamrotał.
- A co by pan chciał? - spytałem z troską.
- No to, po co pan z tym właściwie do Świdnika jeździł?
- A…, z tym? Wie pan, telewizor się koledze popsuł. To właśnie są, -
narzędzia.
(Z reguły nie
rozmawiam z bezpieką, ale tym razem mnie korciło, bo dialog zapowiadał się
przekomiczny). Zadzwonił telefon, kapitan z uwagą wysłuchał i odmeldował: tak
jest!.
- Aha, to my to zatrzymamy, do sprawdzenia, a pan to zaraz, w takim
razie, pójdzie do domu.
- Tylko pokwitowanie proszę, bo to cenne jest.
- Jak to? Co tu pan ma cennego? Pan żartuje.
- No, te szczypce chirurgiczne na przykład, które pan właśnie trzyma,
to są z takiego specjalnego stopu, francuskie -odparłem.
Spojrzał z bliska,
bezgłośnie odczytał: „Facom - France”, mina mu zrzedła, z wyraźną rezygnacją
rozłożył kartkę papieru i zaczął powoli kaligrafować. A leżało przed nim tak
około 50 przedmiotów, każdy zupełnie inny. Przy trzecim eksponacie w końcu
spytał: - A jak ja mam to właściwie nazwać?
- No nie wiem, ale musi być dokładnie, bo wie pan, jakby zginęło…
Spojrzał na mnie z
niesmakiem, znowu na wysypane na biurko „śmieci”, zmiął kartkę i z wyraźną ulgą
wygłosił:
- Właściwie to nie będziemy tego zatrzymywać. Nie ma potrzeby. Pan to
zabierze. Może pan iść.
- Gdzie właściwie? - spytałem leniwie zaciekawiony.
- No, do domu - odparł ze zdziwieniem.
- Do domu o tej porze (była akurat pierwsza w nocy) to ja na pewno nie
pójdę, - odrzekłem stanowczo.
- Jak to? Do domu pan nie chce?
- Porwaliście mnie dokładnie spod samego domu. Musicie mnie tam teraz
odwieść.
- To niemożliwe, - rzucił wyraźnie dotknięty
- No to ja tu zostaję. Nie śpieszy mi się. Na ulicy jest teraz
niebezpiecznie.
Po tym stwierdzeniu
oparłem łokcie na biurku, dłońmi podparłem głowę, wyraźnie szykując się do
przespania tu nocy. Kapitan nie usiłował mnie nawet przekonywać, że to właśnie
tutaj jest najbardziej niebezpiecznie. Był niebotycznie zdziwiony, urażony i
jednocześnie wyraźnie zakłopotany, - nie wiadomo, co bardziej.
- Jeszcze nikogo, nigdy, nie odwoziliśmy - stwierdził i wypadł z
pokoju.
Zostałem sam. Słyszałem przez zamknięte drzwi burzliwą dyskusję, jakby
gdzieś w sąsiednim pokoju lub na korytarzu. Jedyny zrozumiały strzęp
wykrzyczanego zdania brzmiał: - …no przecież dyżur dawno skończyłem, ile ja tu
mam godzin jeszcze cholera siedzieć, podmianę mi jakąś dajcie, pierwsza w nocy
minęła, jak to, że nie ma, kto?… -i dalej tekst znowu stał się nieczytelny.
Zorientowałem się tylko, że to chyba do słuchawki telefonu było wykrzyczane.
Bawiłem się setnie. Owszem, wiedziałem, że u mnie w domu nie śpią.
Martwią się przecież okropnie, bo moja nieobecność o tej porze w domu była
jednoznaczna. A to oczywiście mogło w następstwie oznaczać także rewizję i w
domu. No, nie teraz, - rano o szóstej. Czy da się z taką perspektywą spać?
Oczywiście ktoś powie, że powinienem przestać się przekomarzać i pójść
sobie, skoro nie zatrzymują. No i nie trzymać kapitana bezpieki, bo może też na
niego ktoś tam w domu czeka.
Nie, nie, akurat ja nie widziałem w tej sytuacji dla siebie wyboru. Nadarzyła
się oto rzadka okazja wspaniałego odwetu. To było silniejsze ode mnie.
Musiałem, pomimo wszystko, do końca przeprowadzić tę grę.
Za pozbawienie nas obojga dobrze płatnej pracy, którą lubiliśmy
wykonywać, za te niezliczone rewizje w naszym mieszkaniu, za ciąganie na
przesłuchania, - wbrew obowiązującemu nawet wówczas prawu - naszych nieletnich
dzieci, za odtwarzanie z taśmy, podczas przesłuchań naszej córki, z sąsiedniego
pomieszczenia nieludzkich krzyków kobiety, sugerujących jednoznacznie, że to odgłosy
przesłuchiwania jest matki, zabranej wraz z nią. (Taki ubecki żarcik, wzorowany
na humorze rodem z KGB).
Okazja pozwoliła mi z nich zakpić, zadrwić, ośmieszyć. To oczywiście
jeszcze bardzo mało, ale równocześnie to jednak ogromna satysfakcja.
Kapitan, jakby już nie ten sam, w całej postaci zwiędnięty, wrócił do
pokoju, padł na krzesło naprzeciw i nie odezwał się już ani słowem przez dwie
bite godziny. A biły go i to bardzo, jego własne myśli. Już widział przecież w
wyobraźni ten piękny mundur galowy majora, który włożyłby na pierwszomajowy
pochód a który właśnie odleciał gdzieś w dal, jak sen jakiś złoty, a teraz
zostały już tylko te nocne niechciane nadgodziny. A tam w domu cieplutkie
łóżeczko… A on tu siedzi, a przecież można było, choćby ukradkiem, spojrzeć wcześniej
do tej torby i nie byłoby teraz takiego zawodu. Oj, gdyby…
Ja w niezmienionej pozycji z głową wspartą na rękach udawałem sen.
Równy, miarowy oddech. Nie wolno było jednak zasnąć, nie wolno odwrócić uwagi
od torby, stojącej wciąż na biurku. Tak trwaliśmy przez wieczność.
Wieczność przerwał ostry dźwięk telefonu punktualnie o trzeciej.
Kapitan natychmiast podniósł słuchawkę. Całą postawą okazywał najwyższą
nadzieję. Tak jest! Tak jest! – odpowiedział w podnieceniu. A do mnie już dużo
ciszej:
- Pojedzie pan do domu. Odwiezie pana milicyjny patrol.
Bez słowa wstałem,
zgarnąłem torbę, odwróciłem na pięcie i wyszedłem do wyjścia. Szedłem sam korytarzami.
Uzbrojony strażnik zasalutował mi w drzwiach wyjściowych na dole, - pewnie
wziął mnie za kogoś innego. Na zewnątrz już czekał radiowóz.
Znam przypadki zupełnie odwrotne, np., gdy widziano na korytarzu tego
samego właśnie gmachu, działacza, klęczącego na kolanach i proszącego o litość.
Znam jednak jeszcze tylko jeden przypadek analogicznego do opisanego powyżej,
zachowania osoby zatrzymanej. Dużo później opowiedział mi podobną w zakończeniu
historię Henryk Gontarz. On również postawił się twardo bezpiece i odmówił
opuszczenia esbeckiej „jaskini lwa”. Też w końcu odwieźli go z Narutowicza w
Lublinie do domu w Świdniku.
Nie wiem, która przygoda była wcześniej, która utorowała drogę, wiem
tylko, że skoro opowiedział mi to Henryk, to obie są na pewno prawdziwe.
***
Takich epizodów mógłbym przytoczyć tu więcej. I byłyby nie mniej
ciekawe. Wybrałem te właśnie, bo mam pewność, że są w stu procentach
autentyczne, że nie dodano tu upiększającej fabuły, bo uważny czytelnik na ich
podstawie ma możliwość autentycznego wczucia się w tamtą, zupełnie wyjątkową
„epokę”.
Po przeczytaniu dowolnego fragmentu i zamknięciu oczu masz możliwość
przeżycia tamtych dni, wczucia się w tamten klimat. I chociaż jestem z
zamiłowania filmowcem, uważam, że jeżeli masz w sobie wystarczające bogactwo
wyobraźni, zobaczysz więcej, niż na najlepiej wykonanym filmie. Usłyszysz głosy,
poczujesz powiew wiatru, poczujesz tamten zapach, - po prostu wtopisz się w
klimat. Takie bogactwo daje tylko dobrze napisana książka, - jeśli masz
wyobraźnię. Tę wyobraźnię, która wtedy pomogła nam wytrwać.
*
„Radio Solidarność” to wprawdzie dzieło małej garstki
ludzi, to jednak równocześnie piękny przykład pracy zbiorowej. Każde zerwane
ogniwo mogło tę pracę zniweczyć. Dlatego ogniwa budowaliśmy silne. Udawało się
przez całe lata i nie był to tylko przypadek, choć z pewnością wiele
zawdzięczamy również szczęśliwym przypadkom.
Wielu powie: Bóg nam sprzyjał w słusznej sprawie. I z
pewnością jest to racja, bo naukowy rachunek prawdopodobieństwa wyklucza
możliwość występowania samych jedynie szczęśliwych przypadków.
Udawało się, pomimo zmasowanego działania wrogów
zewnętrznych, pomimo intensywnego działania „osobowych źródeł informacji”, w
postaci 14 tajnych współpracowników umieszczonych nieraz bardzo blisko, a
prawdopodobnie także pomimo działalności wyszkolonego agenta, mającego
decydujący wpływ nawet na niektóre kluczowe decyzje konspiracyjnych władz
Związku. To jednak tylko zwiększa wagę trwającego latami sukcesu twórców
Radia-S i wagę ich ostatecznego zwycięstwa.
Czyż można dziś w pełni ten sukces docenić? Czyż można go
sobie choćby w pełni wyobrazić?
Czy w
przyszłości, w przyszłych pokoleniach Rodaków, gdyby padło znów hasło „Ojczyzna
w potrzebie”, znajdzie się grupa tak sprawnie współdziałających,
zdeterminowanych „komandosów stanu wojennego”?
Lepiej, by już nigdy nie było potrzeby, ale przecież, jak
powiedział wielki mędrzec naszej epoki, Jan Paweł II - „Niepodległość nie jest
nam dana raz na zawsze”.
III
POST SCRIPTUM
Minęło sporo czasu, był dzień 10 i 11 września 2005. Zbliżała się 25.
rocznica Radia Solidarność. Zostaliśmy przez kolegów z Warszawy uroczyście zaproszeni
na pierwsze po latach spotkanie jego twórców.
Warszawa, Pałac Kultury - wciąż z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu
nie rozebrany jeszcze symbol sowieckiej okupacji.
Piękna uroczystość w Muzeum Techniki, łzy wzruszenia cisnące się do
oczu. Na sali 130. twórców i działaczy Radia Solidarność z całego kraju.
Działali w absolutnej izolacji, nie mieli z sobą żadnych kontaktów. Tak właśnie
wtedy było trzeba.
Im dalej od stolicy, tym większe mieli trudności, tym bardziej odcięci
od niezbędnych, zachodnich podzespołów, objętych amerykańskim embargiem i jeszcze
bardziej boleśnie odcięci od środków finansowych. Im mniejsze miasto, tym
trudniejsze były także emisje, trudniejsza konspiracja, trudniejsze
przetrwanie.
A jednak osiągali w tych warunkach spektakularne sukcesy. Uzyskiwali
największe zasięgi emisji, konkretnie potwierdzone dziś w dokumentach IPN, (bo
opowiadać z pamięci, to sobie po latach można cuda a co rok sukcesy jakby rosną,
- wiarygodne dla historii są tylko fakty potwierdzone z obu stron).
Po każdej prezentacji zrywa się burza oklasków. Nasza
delegacja Radia Solidarność Lubelszczyzny mocno reprezentowana przez robotników
z WSK Świdnik a także przez równie bohaterskich działaczy z Puław. Ich widzę po
raz pierwszy w życiu. Jest nas parę tylko osób, ale to przecież prawie komplet.
Po mojej prezentacji Regionu podchodzi z rozwartymi
ramionami główny animator Radia Solidarność Ziemi Puławskiej, Zenon Benicki. Ściskamy
się serdecznie przy aplauzie sali. On dziękuje za doskonały sprzęt, ja jemu za
tak bohaterskie wytrwanie do samego końca, aż do pamiętnych zwycięskich
wyborów.
Jest pięknie. Czujemy, że Solidarność, ta autentyczna, wbrew
tak wielu opiniom a również wbrew naszym własnym niedawnym odczuciom, wciąż żyje.
I tak wspaniale jest aż do konferencji prasowej. Gdy jednak
na sali zabrakło już prawie ludzi z „terenu”, gdy pojawiły się telewizyjne
kamery, przyjaciele ze stolicy prawie zapomnieli o kolegach. I nic też dziwnego,
że gazety i telewizja wieczorem podały, że Radio Solidarność stworzyła
bohaterska jak zwykle Warszawa, jej wybitni naukowcy z paru stołecznych uniwersytetów
a reszta kraju, wsparta genialną myślą techniczną i sprzętem ze stolicy, też
próbowała później dorównać. O robotnikach, jak zwykle, nikt już nawet nie
wspomniał.
I ten zupełnie fałszywy obraz poszedł „w Polskę” i to tuż
po tej chwili, gdy w efekcie dwudniowych obrad, jednomyślnie postanowiliśmy
dołożyć wszelkich starań, by w końcu odkłamać historię.
A przecież raz w moim życiu było już tak pięknie, że
szliśmy ramię w ramię: wybitni naukowcy z uniwersytetów, ja i ci robotnicy z
WSK i innych bohaterskich zakładów pracy. W pojedynkę nie mielibyśmy wtedy żadnych
szans.
Jaką szansę damy przyszłej Polsce, gdy znowu pójdziemy
osobno?